just a bunch of losers

Punk punk punk punk. Takie male slówko, a tyle o nie halasu. Chyba kazdy ma swoją własną definicję tego pojęcia, a co jedna to ciekawsza. Blondwłosy wokalista pewnego popularnego w latach 90. zespołu powiedział, że punk to granie i robienie tego, na co ma się ochotę. Patti Smith stwierdziła, że punk to wolność. Billie Joe Armstrong podkreślił, że punk to nie muzyka, lecz styl życia. Angelina Jolie zarzekała się, że w młodości I was the punk outsider, a Avril Lavigne obwołała się Sidem Viciousem nowej generacji. GG Allin nic nie mówił, tylko kręcił śmigłem.

punk

Ostatnio wyrwałem się wreszcie z zimowego marazmu i słucham dużo żwawej, energicznej muzyki gitarowej. Poniżej prezentuję moje ulubione ostatnio wydawnictwa. Cztery długograje, pięć siedmiocalówek, w większości pochodzące z 2014 roku. Wyjątki to longplay od Sex Tide, który zupełnie przegapiłem w 2013, oraz dwie nowiusieńkie siódemki z Total Punk. Chociaż znajdziecie tutaj szeroki przekrój najróżniejszych stylistyk, brzmień i gatunków, to jest to bez wyjątku muzyka, którą instynktownie wrzuciłbym do przepastnego worka z napisem PUNK.


buck

Buck Biloxi & the Fucks Culture Demanufacturer LP

Zacznijmy od albumu, co do „punkowości” którego chyba nikt nie może mieć żadnych wątpliwości. Robert Watson Craig III AKA Giorgio Murderer AKA Buck Biloxi to nasz współczesny Joey Ramone. Nie patyczkuje się, nie kombinuje, tylko gra niecierpliwy, naiwny w swojej prostocie punk rock. Z tymże w przeciwieństwie do Joey’ego nie potrzebuje żadnego Johnny’ego albo Dee Dee – z czternastu kawałków na tym LP tylko na dwóch skorzystał z pomocy perkusisty, poza tym wszystko od początku do końca zagrał i nagrał sam. Jeśli chodzi o koncerty, to – cytując samego Bucka – Buck Biloxi and the Fucks is just me and whoever is around.

Culture Demanufacturer to jedyne na tej liście wydawnictwo, które nie jest dla mnie stosunkowo świeżym odkryciem. Wręcz przeciwnie – kojarzyłem wcześniej jego debiutanckiego longplay’a, a ten album przesłuchałem kilkukrotnie już parę dni po premierze (czyli na początku jesieni). Długo jednak nie mogłem się przekonać do tego „budget punku” – piosenki wydawały mi się głupie, mało interesujące, a cały album cholernie monotonny.

Ostatnio jednak trochę przypadkiem odpaliłem jeszcze raz ten materiał i z zaskoczeniem dokonałem pewnego odkrycia. Okazuje się, że to ja jestem głupi, mało interesujący i cholernie monotonny. A Culture Demanufacturer jest zajebiste.

Tylko posłuchajcie tego wżerającego się w mózg riffu z otwierającego „You Better Stay Away From Me”. Albo melodii „I Don’t Care”. I refrenu „I Ain’t Going To Church”. Albo wybuchowego „I Might Flip Out”. Albo nie, mam lepszy pomysł – posłuchajcie po prostu całego albumu. Fakt, to aż czternaście piosenek, ale żadna z nich nie przekracza dwóch minut. Całość zamyka się w niespełna dwadzieścia minut.

Albo nie słuchajcie. It’s a bunch of bullshit anyway.


manatees

Manateees Sit n Spin LP

Z debiutem Manateees jest ciężki orzech do zgryzienia. Chłopaki z Tennessee chcą chyba grać garage punk, ale z jakiegoś powodu zdecydowali się przy co drugim kawałku sięgać do (proto) metalowej estetyki. Rzadko kiedy podobają mi się tego rodzaju wycieczki. Wykorzystanie niskich strojów gitary i potężnych riffów kojarzy mi się co prawda trochę ze świetnym Unending Darkness, ale podczas gdy GG King błyszczy pomysłowością i muzyczną erudycją, Abe White wykrzykuje: so it may seem weird/’cause I have a beard.

Spójrzmy prawdzie w oczy – Sit n Spin to album dla debili. Od ohydnej okładki, przez kretyńskie teksty i durne melodyjki (Obsession!), aż po te niezrozumiałe ciągoty do ciężkich brzmień. Jedyna zgrabnie napisana piosenka to „Cold And Rhythmic” , poza tym bzdura goni bzdurę.

Niezła anty – rekomendacja, co? To przejdźcie dalej, a ja z lubością odsłucham sobie jeszcze raz tego idiotycznego longplay’a. Jest fantastyczny.


sextide

Sex Tide Flash Fuck LP

Jak dorasta się w Columbus, Ohio, chyba nie da się nie grać jakiejś odjechanej garażówy.  Czym skorupka za młodu nasiąknie… Sex Tide to dwóch smętnych gości grających na gitarach oraz niejaka Aurelie Celine, która stoi za perkusją i drze się do mikrofonu. Wbrew pozorom nie ma jednak tak znowu wiele roboty – ot, od czasu do czasu puknie sobie w bęben, i tak nie bardzo to słychać. Flash Fuck opiera się na hałaśliwej, dysharmonicznej grze dwóch rozstrojonych gitar, wymieniających się potężnymi, przepalonymi riffami. Zmutowany punk blues, brzmiący jak najlepsze momenty Pussy Galore.

A za ścianą gitarowego jazgotu Aurelie wypluwa z siebie wyzywającym tonem rozbuchane, hymniczne frazy. Posłuchajcie na przykład jej wokaliz z „Shakes” – co za moc. To jej nieokiełznana, dzika charyzma nadaje temu LP punkowego sznytu.

Flash Fuck jest niechlujny, chaotyczny, rozgorączkowany – i za to właśnie go lubię. Słuchać głośno, jak mamy nie ma w domu.


yi

Yi Crying LP

Wspomniałem na początku, że punk nie jedno ma imię. Trzyosobowy kalifornijski skład Yi jest na to dobrym przykładem – Crying miesza w jednym kotle hc punkowe wątki, garażowy sznyt spod znaku Oh Sees, parę post punkowych pomysłów, jeden klasyczny metalowy riff, a nawet odrobinę zaskakująco przyjemnego tatusiowatego rocka. A najciekawsze jest to, jak fajnie ten bajzel się ze sobą żre. Nie potrafię sobie wytłumaczyć jak oni to robią, ale od momentu, w którym igła dotyka powierzchni płyty, wszystkie ramy gatunkowe przestają cokolwiek znaczyć. Okazuje się, że to tylko środki do osiągnięcia celu. A celem jest tu chyba – choć wiem, że to oklepany banał – stary, dobry rock’n’roll. Pierwsze i ostatnie LP  Yi (rozpadli się kilka miesięcy po jego wydaniu) to w pewnym sensie uosobienie moich ulubionych cech współczesnego amerykańskiego punku – świeże, pomysłowe i bardzo bezceremonialne granie.

300 wydanych własnym sumptem egzemplarzy, bardzo ładne, ręcznie malowane okładki. U samego zespołu już wyprzedane, chyba pozostaje discogs.

Całość na soundcloudzie.


DRIBBLE_Lovers

Dribble Lovers 7″

Po feel good music sięgam najczęściej do Stanów, ale jak przychodzi ochota na smętki, nie ma co wyściubiać nosa poza Antypody. Gimme gimme some fun/I never have fun chrypi zmęczonym głosem wokalista, i nie da się mu nie uwierzyć. Lovers to jedna z moich ulubionych zeszłorocznych siedmiocalówek – trzy krótkie kawałki, wszystkie przesiąknięte taką desperacją, takim podskórnym napięciem, że wydaje się jakby Texas Tom miał lada moment zrezygnować i odrzucić ze wstrętem mikrofon. Jeśli wierzyć miejskiej legendzie, swoje wokale na Lovers nagrywał o piątej nad ranem po całonocnej popijawie.

Reszta zespołu nie odstaje od swojego frontmana. Dribble oferują granie na wskroś australijskie, potężne, ale oszczędne i efektywne. Brzmieniowo dostrzegam pewne podobieństwa ze znakomitym zeszłorocznym Low Life, pod względem klimatu przypomina mi się pierwsza siódemka Kitchen’s Floor. Czy można sobie wymarzyć przyjemniejsze skojarzenia?

Gitarzysta Nathan „Slimey” Williams gra też w innym, nieco lepiej znanym zespole ze stajni Cool Death Records Gutter Gods. I podczas gdy tam znajduje ujście jego zamiłowanie do hałasu, dla Dribble Slimey zachował kilka szorstkich, ale bardzo wyrazistych riffów. Posłuchajcie na przykład tej doskonałej, tęsknej melodii w otwierających taktach „Girl Of My Dreams” – it doesn’t get much better than this.


calmidnight

Cal And The Calories Bastard In A Yellow Suit 7″ / Midnite Snaxxx Don’t Wake Me Up 7″

Szykuje się kolejny wspaniały rok dla Total Punk. Label zdążył zapowiedzieć już długograje od Bucka Biloxi, Foster Care i Golden Pelicans oraz wydać dwie znakomite siedmiocalówki. Obie prezentują punk w najlepszym możliwym wydaniu – zadziorny, bezkompromisowy, a zarazem zabójczo melodyjny.

Cal = Lumpy. Jeśli jakimś cudem to nie przekonało cię do zamówienia tej siódemki, posłuchaj. Podobno Cal to „popowe” alter ego Lumpy’ego, ale wciąż mamy tu do czynienia z głupawym, muskularnym punk rockiem, za który pokochaliśmy jego wcześniejsze nagrania.

W Midnite Snaxxx jest znacznie mniej testosteronu, ale nie oznacza to przecież wcale mniejszej mocy. Dwa rewelacyjne, diabelnie chwytliwe numery. Tutaj można posłuchać strony A – kocham na zabój.


gasrag

Gas Rag On The Beach 7″

O tych czterech typach z Chicago nie potrafię napisać nic sensownego. Musiałbym uciec się do banałów – szybko, mocno, celnie. Nie słucham dużo hc punku, nie znam się na nim. W przypadku większości zespołów tego gatunku utwory zlewają się mi w niezbyt czytelny bełkot. On The Beach to jest jednak taki strzał, że po jego usłyszeniu długo nie mogłem się pozbierać. Kurwa, jak to wymiata. Kiedy w „Neglect” wokalista nakazuje mi rozejrzeć się dookoła, za każdym razem przechodzą mnie ciarki.

Listen.


messrs

Messrs 7″

Na koniec wracamy jeszcze raz do Columbus w Ohio. To stąd pochodzą Messrs – czterech miłych chłopaków, którzy lubią sobie czasami wspólnie pohałasować. Takie mają hobby – podłączają kabelki do wzmacniaczy (często w niewłaściwych miejscach), po czym dwóch z nich zabiera się za szarpanie strun, trzeci trzepie po talerzach, a czwarty się wydziera. Dosyć zabawne, jak się nad tym zastanowić.

Trochę wyżej przyznałem się do zaledwie umiarkowanej sympatii do większości hc punku. Gas Rag są wyjątkiem od reguły, Messrs już nie do końca – trzy intensywne, pędzące w zawrotnym tempie kawałki na stronie A są przyzwoite, ale często tracę przy nich koncentrację.

Powodem, dla którego zdecydowałem się umieścić tutaj tę siódemkę, jest to, co dzieje się na stronie B. Do „After” pasuje epitet, którego lubią nadużywać gimbazjaliści – „epickie”. Naprawdę, epickie. As if Watery Love shared members with The Floor Above, napisał o tym utworze Matt Korvette z Pissed Jeans. Nic dodać, nic ująć.

Po tym miażdżącym punkowym hymnie nie ma już co zbierać, ale Messrs wracają jeszcze na moment do hardcore’owej sieczki. Na szczęście „Safehouse” nie łamie klimatu, ale służy jako swego rodzaju erupcja napięcia nagromadzonego w „After”. Całość kończy się tak, jak można się było spodziewać – długim feedbackiem.

Siódemkę wydało Savage Quality Recordings, można ją usłyszeć na bandcampie.

Reklama

American Breakfast

Jajka sadzone, kielbaski, bekon, ziemniaki sniadaniowe i tosty. W chwili pisania tych słów jestem jeszcze przed śniadaniem, i gdyby w okolicy był jakiś klasyczny amerykański diner, chyba bym się dwa razy nie zastanawiał. Co prawda po takiej bombie kalorycznej człowiek pewnie od razu nabiera ochoty na drzemkę, ale na szczęście między stolikami łazi zmęczona życiem kelnerka z dzbankiem parującej czarnej kawy.

Chyba oglądam za dużo filmów.

ab

American Breakfast American Breakfast CS

American Breakfast są z Chicago i parę dni temu wydali swoją debiutancką kasetę. Nie jestem na razie zbyt dobry w operowaniu nazwami gatunków, ale w tym przypadku nie mam z tym problemu – ich muzyka to po prostu nieskomplikowany, energiczny, kopiący w pupę rock’n’roll. Gitarowe zagrywki prosto od Chucka Berry’ego, świetne melodie, „woo hoo hooo!” w chórkach… Nic wyjątkowego, można powiedzieć, ale ile zabawy!

A najwięcej zabawy jest przy słuchaniu krzyków pani wokalistki. Ma na imię Laure i pochodzi z Francji, co słychać już od pierwszego „come on baby”. Mógłbym w nieskończoność słuchać jej cudownego akcentu. Zresztą w tekstach Laure regularnie przeplata angielski z francuskim – refren w otwierającym „On The Road” brzmi po prostu „just you, just me – c’est la, c’est la vie!”. Na samym głosie też jej nie zbywa – delikatna chrypka świetnie brzmi zarówno w bardziej melodyjnych fragmentach jak i podczas popularnego darcia mordy.

laure

Sześć kawałków, najdłuższy trwa ledwo powyżej trzech minut. Dla urozmaicenia w jednym z nich – znakomitym, trochę slackerskim „Jackardy” – pałeczkę wokalisty przejmuje typ imieniem Steve. Naprawdę nie ma czasu na nudę. Całości dopełnia przyjemnie chałupnicze, bardzo żywe brzmienie. Na Facebookowym fanpage’u zespołu można znaleźć zdjęcia z sesji nagraniowej, które mówią same za siebie.

Na American Breakfast wpadłem w momencie, kiedy po dwóch miesiącach słuchania w kółko zimowych szumów i pogłosów miałem ochotę na świeżą, bezpretensjonalną, zabawową muzykę. Być może to z tego względu materiał tak wpadł mi w ucho, ale faktem jest, że od paru dni nie mogę się od niego odkleić. Na chwilę obecną to – obok „Connecticut River” Roberta Robinsona – moje ulubione wydawnictwo 2015 roku.

„American Breakfast” wydała maleńka chicagowska wytwórnia Grabbing Clouds Records And Tapes, którą kojarzyłem już z bardzo przyjemnej zeszłorocznej EPki Hollow Mountain. 50 ręcznie malowanych i numerowanych kaset.

Całość do przesłuchania na bandcampie.

O gustach się dyskutuje, czyli czemu zakładam bloga

Zacznijmy od tego, że co ma wisiec, nie utonie. Co ma piernik do wiatraka, pytacie? Hmm – kto pyta, nie błądzi. Już spieszę (choć gdy się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy) z odpowiedzią: każdy jest kowalem własnego losu, a mi apetyt rośnie w miarę jedzenia. Zdaję sobie sprawę z tego, że będę walczył tutaj z wiatrakami, ale nic nie poradzę – ot, przyszła kryska na Matyska. Jestem w gorącej wodzie kąpany i będę kuł żelazo póki gorące. Poza tym niektórzy mawiają, że dla chcącego nic trudnego, choć ja akurat nadzieję wiążę raczej z tym, że ponoć głupi ma zawsze szczęście. Tak, tak, wiem, błędne koło – wszakże nadzieja matką głupich. A najgorzej, że przecież mowa jest srebrem, milczenie złotem; chyba wywołałem wilka z lasu. Ale nie będę płakał nad rozlanym mlekiem, tylko zawołam – hop!, choć jeszcze nie przeskoczyłem. Komu w drogę, temu czas – kończę ten bzdurny akapit, co za dużo to niezdrowo.

Lubię przysłowia, aforyzmy, powiedzonka. Nadają wypowiedzi taką przyjemną prostolinijność, swojski sznyt. Nie potrafiłbym się bez nich obejść; język byłby taki dosłowny i kanciasty. Jest niemniej jedno powiedzenie, na dźwięk którego z miejsca tracę nerwy… Żelazny argument tych, którzy nie mają żadnych argumentów – o gustach się nie dyskutuje.

Założenie samo w sobie ma nawet trochę sensu; wobec nieuchronnie subiektywnego charakteru wszelkich opinii i sądów (a już zwłaszcza w kwestii estetyki, a przecież gust to pojęcie estetyczne), na pewnym poziomie dyskusja rzeczywiście będzie prowadzić donikąd. Nie przekonam raczej fana techno, że Protomartyr wydał w zeszłym roku fajniejszą płytę niż Clark, tak jak on nie namówi mnie do nałogowego przesłuchiwania dyskografii Kangdinga Ray’a kosztem nowych siódemek z Total Punk. Ktoś uwielbia „Pulp Fiction”, kto inny wyżej postawi filmy Coenów. Są dwie ładne dziewczyny; jeden woli brunetkę, drugi blondynkę. Jaki jest twój ulubiony kolor? Niebieski? Mój – lilaróż. I koniec tematu.

Ale, ale. Wstrzymajmy się jeszcze ze wzruszeniem ramion i mruknięciem nieśmiertelnego: „kwestia gustu”. Wszystkie omówione wyżej przypadki wyróżniają dwie dosyć szczególne cechy… Po pierwsze, za każdym razem mamy do czynienia z dziełami znacznie rozstrzelonymi gatunkowo czy stylistycznie – elektronika i gitary, efekciarstwo Tarantino i stonowane obrazy duetu braci, no i odwieczny dylemat blondi-czy-czarna. Po drugie, starałem się wybrać przykłady względnie zbliżone JAKOŚCIOWO. Jeśli wolałbym to (hehe) od przykładowo tego, bardzo bym chciał, żeby ktoś podjął trud uświadomienia mi tego błędu. To, czy ktoś lubi bardziej „Pulp Fiction” czy „Fargo” (pozdro Korek!) to rzeczywiście kwestia gustu, ale gdyby ktoś wrzucił do tego samego worka „Showgirls”, trzeba by mu spróbować to i owo wytłumaczyć. Specjalnie zaznaczyłem też, że obie dziewczyny są ładne – bo gdyby blondynka była wyraźnie ładniejsza*, a fan brunetek i tak upierałby się przy swoim typie, to czy nie powinno to prowadzić do gorącej dyskusji? „Stary, ogarnij się, czy ty naprawdę nie widzisz jakie ona ma wspaniałe to, a jakie idealne tamto?!”.

Oczy i uśmiech na przykład.

giphy

A co z sytuacją, w której – wracając jeszcze na moment do pierwszego z warunków – omawiany obiekt jest podobny zarówno pod względem jakości, jak i stylu/gatunku? Moim zdaniem właśnie takie przypadki mogą prowadzić do naprawdę ciekawych dyskusji! Który film Solondza jest najlepszy? David Foster Wallace czy John Updike? Dlaczego? Jak porównasz „We Did Not Know…” i „Let It Bloom”?

Roztrząsanie tego typu kwestii to już oczywiście dość grząski grunt – sztuka może zupełnie różnie oddziaływać na różne osoby, jej odbiór może być zależny od naszych doświadczeń, stanu emocjonalnego, stopnia zmęczenia czy nawet pogody. Jeśli nie ma mowy o wyraźnej różnicy w jakości dzieła, o przewadze jednego nad drugim zaczynają decydować detale, których odbiór jest w dodatku na wskroś subiektywny. Dlatego też kompletnie bez sensu jest według mnie próba sprowadzania sztuki do numerycznej oceny czy liczby gwiazdek. Niemożność zachowania obiektywności w jakiejś sprawie nie sprawia jednak, że nie można sobie o czymś ciekawie porozmawiać, spróbować się przekonać. Co istotne, w ten sposób można nie tylko o gustach dyskutować, ale też gusta ROZWIJAĆ. I to tym tropem idąc, dotrzemy wreszcie do odpowiedzi na pytanie, które zapewne nurtuje Was, Drodzy Czytelnicy Shepherd Story, już od pierwszej linijki – po co on to wszystko pisze?

*Gorąco przepraszam wszystkie Panie, które poczuły się urażone tym odrażającym przykładem uprzedmiotowienia płci pięknej. Na swoją obronę pragnę zaznaczyć, że powyższe rozważania są czysto akademickie; wiadomo przecież, że liczy się wnętrze!


Założenie tego bloga to w moim odczuciu po prostu kolejny, naturalny krok w rozwoju mojego gustu muzycznego. Od czasów gimbazy muzyka była dla mnie ważna. Przy obecnej powszechności Internetu, gimbazjaliści słuchają chyba teraz Death Grips i Swansów, ale w moich czasach wyglądało to trochę inaczej. Słuchało się polskiego hip hopu albo tego, co leciało akurat na Vivie – czyli Black Eyed Peas, Crazy Froga i Ewy Sonnet. Mnie od zawsze kręciło znajdowanie „własnej” muzyki; pierwsze kupione przeze mnie świadomie kompakty to składanka Louisa Armstronga i „American Idiot” Green Daya. Teraz brzmi to trochę śmiesznie, ale wówczas wydawało mi się, że słucham wykonawców alternatywnych.

Chyba dopiero w liceum zacząłem kumać, że – mimo płyt Rage Against The Machine czy Nirvany na półce – bardzo niewiele wiem o muzyce gitarowej. Gdzieś wpadła mi przypadkiem w oczy nazwa Violent Femmes, gdzie indziej usłyszałem Sonic Youth. Wkręciłem się strasznie w Nine Inch Nails. Koleżka z klasy (pozdrawiam Wielkiego Architekta) regularnie zarzucał mnie nagraniami Stoogesów, Starych Singers i różnorakich psychodelicji, ciągał mnie ze sobą na koncerty Apteki. Undertones, Pixies, Velvet Underground, Television, Replacements, Slint… Z dzisiejszej perspektywy wygląda to bardzo naiwnie, ale wtedy znowu wydawało mi się, że odkryłem jakiś kolejny poziom, wyższy stopień wtajemniczenia, dostępny tylko dla garstki wybrańców.
Co ważne, im więcej słuchałem, tym bardziej „wyrabiał” mi się gust. Gdy pierwszy raz przesłuchiwałem dyskografię Sonic Youth, najbardziej spodobało mi się oczywiście „Goo”, a takiego „Murray Street” zupełnie nie skumałem. Po dwóch/trzech latach było już dokładnie na odwrót.

Teraz czas na odrobinę reklamy dla najlepszego bloga muzycznego w Polsce i mojej bezpośredniej inspiracji. Wejdźcie. Ja wszedłem po raz pierwszy niespełna dwa lata temu, zupełnie przypadkowo, dzięki polubionemu przez znajomego znajomego linkowi na Fb. Szok. Jakbym jeszcze raz znalazł się w liceum – wydawało mi się, że o muzyce gitarowej wiem już prawie wszystko, a tutaj z gąszczu zespołów, nazwisk, albumów i labeli kojarzę ledwie garstkę. Zaintrygowało mnie to. Posłuchałem jednego polecanego zespołu, potem drugiego…  I się wkręciłem. Na przestrzeni kilku miesięcy spędziłem na Tableau! dziesiątki (jeśli nie setki) godzin, poznałem masę muzyki (i to jakiej!) i po raz kolejny zostałem zmuszony, by zupełnie zmienić swoje wyobrażenie o muzyce alternatywnej. Gdybym nie wpadł przypadkiem na tego bloga, pewnie pieprzyłbym teraz za polskimi „dziennikarzami muzycznymi” głupoty o upadku rocka. A tak poznałem świat prawdziwie niezależnej muzyki gitarowej, świat, w którym pasjonaci wydają muzykę graną przez pasjonatów dla pasjonatów, świat, w którym tak naprawdę co tydzień pojawiają się nowe, ekscytujące wydawnictwa.

Markowi Sawickiemu z Tableau! jestem wdzięczny za polecenie wielu genialnych albumów, znakomitych zespołów, ciekawych scen, ale także (chyba przede wszystkim) za to, że dzięki Tableau! nauczyłem się też szukać muzyki na własną rękę. Kilka akapitów wcześniej zaznaczyłem, jak bardzo lubię wyszukiwać „swoją” muzykę. Brzmi to pewnie mocno hipstersko, ale nic na to nie poradzę; uwielbiam szperać po tych rzadko uczęszczanych, zapomnianych zakątkach kultury, wynajdywać swoje własne osobiste skarby tam, gdzie nikomu nie chce się nawet szukać. Niskonakładowe wydawnictwa, DIY, kultura niszowa – ależ mnie to kręci! Spędzam kupę czasu buszując po Bandcampie, przeglądając katalogi niezależnych labeli, czytając recenzje, słuchając nowości.

Mam nadzieję, że nie czyta tego mój pracodawca; miałby jednoznaczny, niezbity dowód na posiadanie przeze mnie zbyt dużej ilości wolnego czasu…

Kolejnym (już ostatnim, obiecuję!) etapem mojej muzycznej edukacji było założenie na Facebooku stronki, na której na przestrzeni ostatnich kilku miesięcy dosyć regularnie wstawiałem swoje ulubioności. Pomysł uznaję za bardzo udany. Fanpage utworzyłem dla zaspokojenia wewnętrznej potrzeby dzielenia się muzyką z ogólnie pojętym „światem”, ale nie zależało mi na popularności (i się nie zawiodłem). Miałem przy Shepherd Story sporo zabawy, ciesząc się jak głupi z każdego pojedynczego lajka. Jednak największy plus tej strony widzę – nieoczekiwanie – zupełnie gdzie indziej. Mam wrażenie, że dzięki Shepherd Story zacząłem być znacznie bardziej krytyczny przy słuchaniu muzyki. Przestawały mnie interesować przyzwoite kawałki, na stronę i tak mogło się dostać tylko crème de la crème. Mój gust się wyostrzył, co przy ilości przetwarzanej przeze mnie muzyki powinno zaoszczędzić mi parę australijskich dolarów, pomimo mojej kolekcjonerskiej żyłki.

lps3_modified

Shepherd Story jako facebookowy fanpage przestaje mi jednak wystarczać. Coraz częściej mam ochotę porywać się na dłuższe opisy, opowiedzieć na czym polega w moich oczach wyjątkowość tego czy innego nagrania. Wielu z moich ulubionych rzeczy nie da się też rozpatrywać bez kontekstu całego albumu, a do tego Fb się już zupełnie nie nadaje. Pomysł na bloga dojrzewał w mojej głowie już od dawna. Kusiła mnie ta perspektywa z kilku różnych przyczyn – sposób na katalogowanie swoich ulubioności, możliwość dzielenia się muzyką w pełniejszym niż na Fb zakresie, sprawdzian własnej kreatywności… Hamowała mnie głównie wątpliwość, czy będę w stanie coś sensownie o muzyce pisać.

Raz kozie śmierć. Ostrzegam, że nie mam pojęcia jak to będzie wyglądało w praktyce. Nie gwarantuję regularności, długości, ani tym bardziej jakości wpisów. Na razie mam w planach krótki tekścik o moim ulubionym póki co wydawnictwie z 2015 roku, chciałbym to wrzucić jeszcze w ten weekend. Co potem – zobaczymy. Będę pisał wtedy, kiedy będę miał na to ochotę, tyle, ile będę chciał, o tym, co mnie w danym momencie jara. Zważając na to, że przez ostatnie 4 miesiące na stronie Shepherd Story na Fb przybyło łącznie 3 nowych fanów (hehe), nie mam aspiracji do podbijania świata. Wiadomo, że fajnie by było, gdyby ktoś czasami tutaj zajrzał, czegoś posłuchał, coś skomentował. Ale będzie jak będzie.


Czy jeszcze ktoś to czyta? Bardzo mi miło, naprawdę. Zamiast zabierać się za przysłowia, na początku powinienem chyba od razu Was ostrzec, że nie umiem niestety pisać. Nic a nic. Parę osób twierdzi, że mam do tego trochę talentu, ale ja dużo czytam i swoje wiem – za te moje gryzmoły nie dałbym złamanego grosza. Piszę powoli, w kółko coś zmieniam, poprawiam, kombinuję jak koń pod górę… A wychodzi jak na załączonym obrazku. Zdania zawsze albo za długie albo za krótkie, rytmu to-to nie ma żadnego, dowcip siermiężny, a o tezie zapominam zwykle już gdzieś w połowie akapitu. Do tego wszystkiego przesadnie lubię wykrzykniki, wielokropki i – przede wszystkim – myślniki. Nie przepadam natomiast za przecinkami, zdarza mi się nawet z jakiegoś z premedytacją zrezygnować.

Ale – mimo wszystko – lubię pisać. Pisanie jest dla mnie trochę jak lektura Bolaño czy Joyce’a – wymaga wiele cierpliwości i skupienia, momentami frustruje do bólu, ale koniec końców daje zaskakująco dużo satysfakcji. Żywię przy tym cichą nadzieję, że być może przy odrobinie praktyki podłapię trochę tego tak zwanego warsztatu. Zacznę pisać sprawniej, zgrabniej. I tak dochodzimy do jeszcze jednego, pobocznego powodu, dla którego zakładam tego bloga – żeby pisać. Pewnie, mógłbym sobie bazgrać do szuflady i nikomu nie zawracać głowy, ale z doświadczenia wiem, że do tego w mig tracę zapał. Mam nadzieję, że puszczanie mojej pisaniny w sieć pozwoli mi zachować wrażenie robienia czegoś ciekawego czy nawet (hehe) wartościowego. Łatwiej mi też będzie dbać o utrzymanie pewnego poziomu, względnej przejrzystości. Jest przecież jakieś tam ryzyko, że ktoś-coś-kiedyś przypadkiem tutaj przeczyta!

Dzięki za uwagę. Zostawiam Was z dwiema piosenkami z moich all-time classics – smutną i wesołą. Posłuchajcie w zależności od nastroju.