Punk punk punk punk. Takie male slówko, a tyle o nie halasu. Chyba kazdy ma swoją własną definicję tego pojęcia, a co jedna to ciekawsza. Blondwłosy wokalista pewnego popularnego w latach 90. zespołu powiedział, że punk to granie i robienie tego, na co ma się ochotę. Patti Smith stwierdziła, że punk to wolność. Billie Joe Armstrong podkreślił, że punk to nie muzyka, lecz styl życia. Angelina Jolie zarzekała się, że w młodości I was the punk outsider, a Avril Lavigne obwołała się Sidem Viciousem nowej generacji. GG Allin nic nie mówił, tylko kręcił śmigłem.
Ostatnio wyrwałem się wreszcie z zimowego marazmu i słucham dużo żwawej, energicznej muzyki gitarowej. Poniżej prezentuję moje ulubione ostatnio wydawnictwa. Cztery długograje, pięć siedmiocalówek, w większości pochodzące z 2014 roku. Wyjątki to longplay od Sex Tide, który zupełnie przegapiłem w 2013, oraz dwie nowiusieńkie siódemki z Total Punk. Chociaż znajdziecie tutaj szeroki przekrój najróżniejszych stylistyk, brzmień i gatunków, to jest to bez wyjątku muzyka, którą instynktownie wrzuciłbym do przepastnego worka z napisem PUNK.
Buck Biloxi & the Fucks Culture Demanufacturer LP
Zacznijmy od albumu, co do „punkowości” którego chyba nikt nie może mieć żadnych wątpliwości. Robert Watson Craig III AKA Giorgio Murderer AKA Buck Biloxi to nasz współczesny Joey Ramone. Nie patyczkuje się, nie kombinuje, tylko gra niecierpliwy, naiwny w swojej prostocie punk rock. Z tymże w przeciwieństwie do Joey’ego nie potrzebuje żadnego Johnny’ego albo Dee Dee – z czternastu kawałków na tym LP tylko na dwóch skorzystał z pomocy perkusisty, poza tym wszystko od początku do końca zagrał i nagrał sam. Jeśli chodzi o koncerty, to – cytując samego Bucka – Buck Biloxi and the Fucks is just me and whoever is around.
Culture Demanufacturer to jedyne na tej liście wydawnictwo, które nie jest dla mnie stosunkowo świeżym odkryciem. Wręcz przeciwnie – kojarzyłem wcześniej jego debiutanckiego longplay’a, a ten album przesłuchałem kilkukrotnie już parę dni po premierze (czyli na początku jesieni). Długo jednak nie mogłem się przekonać do tego „budget punku” – piosenki wydawały mi się głupie, mało interesujące, a cały album cholernie monotonny.
Ostatnio jednak trochę przypadkiem odpaliłem jeszcze raz ten materiał i z zaskoczeniem dokonałem pewnego odkrycia. Okazuje się, że to ja jestem głupi, mało interesujący i cholernie monotonny. A Culture Demanufacturer jest zajebiste.
Tylko posłuchajcie tego wżerającego się w mózg riffu z otwierającego „You Better Stay Away From Me”. Albo melodii „I Don’t Care”. I refrenu „I Ain’t Going To Church”. Albo wybuchowego „I Might Flip Out”. Albo nie, mam lepszy pomysł – posłuchajcie po prostu całego albumu. Fakt, to aż czternaście piosenek, ale żadna z nich nie przekracza dwóch minut. Całość zamyka się w niespełna dwadzieścia minut.
Albo nie słuchajcie. It’s a bunch of bullshit anyway.
Manateees Sit n Spin LP
Z debiutem Manateees jest ciężki orzech do zgryzienia. Chłopaki z Tennessee chcą chyba grać garage punk, ale z jakiegoś powodu zdecydowali się przy co drugim kawałku sięgać do (proto) metalowej estetyki. Rzadko kiedy podobają mi się tego rodzaju wycieczki. Wykorzystanie niskich strojów gitary i potężnych riffów kojarzy mi się co prawda trochę ze świetnym Unending Darkness, ale podczas gdy GG King błyszczy pomysłowością i muzyczną erudycją, Abe White wykrzykuje: so it may seem weird/’cause I have a beard.
Spójrzmy prawdzie w oczy – Sit n Spin to album dla debili. Od ohydnej okładki, przez kretyńskie teksty i durne melodyjki (Obsession!), aż po te niezrozumiałe ciągoty do ciężkich brzmień. Jedyna zgrabnie napisana piosenka to „Cold And Rhythmic” , poza tym bzdura goni bzdurę.
Niezła anty – rekomendacja, co? To przejdźcie dalej, a ja z lubością odsłucham sobie jeszcze raz tego idiotycznego longplay’a. Jest fantastyczny.
Sex Tide Flash Fuck LP
Jak dorasta się w Columbus, Ohio, chyba nie da się nie grać jakiejś odjechanej garażówy. Czym skorupka za młodu nasiąknie… Sex Tide to dwóch smętnych gości grających na gitarach oraz niejaka Aurelie Celine, która stoi za perkusją i drze się do mikrofonu. Wbrew pozorom nie ma jednak tak znowu wiele roboty – ot, od czasu do czasu puknie sobie w bęben, i tak nie bardzo to słychać. Flash Fuck opiera się na hałaśliwej, dysharmonicznej grze dwóch rozstrojonych gitar, wymieniających się potężnymi, przepalonymi riffami. Zmutowany punk blues, brzmiący jak najlepsze momenty Pussy Galore.
A za ścianą gitarowego jazgotu Aurelie wypluwa z siebie wyzywającym tonem rozbuchane, hymniczne frazy. Posłuchajcie na przykład jej wokaliz z „Shakes” – co za moc. To jej nieokiełznana, dzika charyzma nadaje temu LP punkowego sznytu.
Flash Fuck jest niechlujny, chaotyczny, rozgorączkowany – i za to właśnie go lubię. Słuchać głośno, jak mamy nie ma w domu.
Yi Crying LP
Wspomniałem na początku, że punk nie jedno ma imię. Trzyosobowy kalifornijski skład Yi jest na to dobrym przykładem – Crying miesza w jednym kotle hc punkowe wątki, garażowy sznyt spod znaku Oh Sees, parę post punkowych pomysłów, jeden klasyczny metalowy riff, a nawet odrobinę zaskakująco przyjemnego tatusiowatego rocka. A najciekawsze jest to, jak fajnie ten bajzel się ze sobą żre. Nie potrafię sobie wytłumaczyć jak oni to robią, ale od momentu, w którym igła dotyka powierzchni płyty, wszystkie ramy gatunkowe przestają cokolwiek znaczyć. Okazuje się, że to tylko środki do osiągnięcia celu. A celem jest tu chyba – choć wiem, że to oklepany banał – stary, dobry rock’n’roll. Pierwsze i ostatnie LP Yi (rozpadli się kilka miesięcy po jego wydaniu) to w pewnym sensie uosobienie moich ulubionych cech współczesnego amerykańskiego punku – świeże, pomysłowe i bardzo bezceremonialne granie.
300 wydanych własnym sumptem egzemplarzy, bardzo ładne, ręcznie malowane okładki. U samego zespołu już wyprzedane, chyba pozostaje discogs.
Całość na soundcloudzie.
Dribble Lovers 7″
Po feel good music sięgam najczęściej do Stanów, ale jak przychodzi ochota na smętki, nie ma co wyściubiać nosa poza Antypody. Gimme gimme some fun/I never have fun chrypi zmęczonym głosem wokalista, i nie da się mu nie uwierzyć. Lovers to jedna z moich ulubionych zeszłorocznych siedmiocalówek – trzy krótkie kawałki, wszystkie przesiąknięte taką desperacją, takim podskórnym napięciem, że wydaje się jakby Texas Tom miał lada moment zrezygnować i odrzucić ze wstrętem mikrofon. Jeśli wierzyć miejskiej legendzie, swoje wokale na Lovers nagrywał o piątej nad ranem po całonocnej popijawie.
Reszta zespołu nie odstaje od swojego frontmana. Dribble oferują granie na wskroś australijskie, potężne, ale oszczędne i efektywne. Brzmieniowo dostrzegam pewne podobieństwa ze znakomitym zeszłorocznym Low Life, pod względem klimatu przypomina mi się pierwsza siódemka Kitchen’s Floor. Czy można sobie wymarzyć przyjemniejsze skojarzenia?
Gitarzysta Nathan „Slimey” Williams gra też w innym, nieco lepiej znanym zespole ze stajni Cool Death Records – Gutter Gods. I podczas gdy tam znajduje ujście jego zamiłowanie do hałasu, dla Dribble Slimey zachował kilka szorstkich, ale bardzo wyrazistych riffów. Posłuchajcie na przykład tej doskonałej, tęsknej melodii w otwierających taktach „Girl Of My Dreams” – it doesn’t get much better than this.
Cal And The Calories Bastard In A Yellow Suit 7″ / Midnite Snaxxx Don’t Wake Me Up 7″
Szykuje się kolejny wspaniały rok dla Total Punk. Label zdążył zapowiedzieć już długograje od Bucka Biloxi, Foster Care i Golden Pelicans oraz wydać dwie znakomite siedmiocalówki. Obie prezentują punk w najlepszym możliwym wydaniu – zadziorny, bezkompromisowy, a zarazem zabójczo melodyjny.
Cal = Lumpy. Jeśli jakimś cudem to nie przekonało cię do zamówienia tej siódemki, posłuchaj. Podobno Cal to „popowe” alter ego Lumpy’ego, ale wciąż mamy tu do czynienia z głupawym, muskularnym punk rockiem, za który pokochaliśmy jego wcześniejsze nagrania.
W Midnite Snaxxx jest znacznie mniej testosteronu, ale nie oznacza to przecież wcale mniejszej mocy. Dwa rewelacyjne, diabelnie chwytliwe numery. Tutaj można posłuchać strony A – kocham na zabój.
Gas Rag On The Beach 7″
O tych czterech typach z Chicago nie potrafię napisać nic sensownego. Musiałbym uciec się do banałów – szybko, mocno, celnie. Nie słucham dużo hc punku, nie znam się na nim. W przypadku większości zespołów tego gatunku utwory zlewają się mi w niezbyt czytelny bełkot. On The Beach to jest jednak taki strzał, że po jego usłyszeniu długo nie mogłem się pozbierać. Kurwa, jak to wymiata. Kiedy w „Neglect” wokalista nakazuje mi rozejrzeć się dookoła, za każdym razem przechodzą mnie ciarki.
Messrs 7″
Na koniec wracamy jeszcze raz do Columbus w Ohio. To stąd pochodzą Messrs – czterech miłych chłopaków, którzy lubią sobie czasami wspólnie pohałasować. Takie mają hobby – podłączają kabelki do wzmacniaczy (często w niewłaściwych miejscach), po czym dwóch z nich zabiera się za szarpanie strun, trzeci trzepie po talerzach, a czwarty się wydziera. Dosyć zabawne, jak się nad tym zastanowić.
Trochę wyżej przyznałem się do zaledwie umiarkowanej sympatii do większości hc punku. Gas Rag są wyjątkiem od reguły, Messrs już nie do końca – trzy intensywne, pędzące w zawrotnym tempie kawałki na stronie A są przyzwoite, ale często tracę przy nich koncentrację.
Powodem, dla którego zdecydowałem się umieścić tutaj tę siódemkę, jest to, co dzieje się na stronie B. Do „After” pasuje epitet, którego lubią nadużywać gimbazjaliści – „epickie”. Naprawdę, epickie. As if Watery Love shared members with The Floor Above, napisał o tym utworze Matt Korvette z Pissed Jeans. Nic dodać, nic ująć.
Po tym miażdżącym punkowym hymnie nie ma już co zbierać, ale Messrs wracają jeszcze na moment do hardcore’owej sieczki. Na szczęście „Safehouse” nie łamie klimatu, ale służy jako swego rodzaju erupcja napięcia nagromadzonego w „After”. Całość kończy się tak, jak można się było spodziewać – długim feedbackiem.
Siódemkę wydało Savage Quality Recordings, można ją usłyszeć na bandcampie.