Niemal dwa miesiące siedzenia w domu i nawet za blogowanie się zabrałem. Oto jedenaście albumów, które pomagają mi przetrwać koronawakacje.
***
Chronophage Prolog For Tomorrow 12″ (Cleta Patra)
Debiutancki longplay zespołu z Austin w stanie Texas. W recenzjach pojawiają się porównania do brytyjskiego post punku (Swell Maps, Television Personalities) czy amerykańskiego college rocka z końca lat 80., a mi osobiście pachnie tutaj trochę Antypodami. Co spokojniejsze fragmenty kojarzą mi się z Lower Plenty, otwierające stronę B „Wedding” mogłoby się równie dobrze znaleźć na płycie Treehouse. Prolog For Tomorrow wprost kipi od pomysłów, łączy gatunki i style, a obowiązkami wokalnymi dzieli się chyba cała trójka muzyków. Ten pozorny bałagan jest znakomicie spięty brzmieniem – wydaje się jakby zespół grał tuż obok ciebie, a zarazem miał cię głęboko w poważaniu. Uwielbiam takie granie, kapitalny DIY-rock.
Pierwsze – i póki co ostatnie – winylowe wydawnictwo labelu założonego przez Candice z Mystic Inane.
Slender Time On Earth 12″ (La Vida Es Un Mus)
Na wstępie kilka faktów, tak żeby było choć trochę treści w tej notce. Slender to „supergrupa” – Emil z Dawn of Humans, Keegan z Anasazi, Eugene z Crazy Spirit. New York’s finest! Wydali kasetowe demo w 2014 r (jeszcze przed DoH), potem świetną siódemkę w 2017. Na tych wydawnictwach mocno eksperymentowali zarówno ze stylem jak i instrumentarium, ale pozostali mimo wszystko na terytorium (choć niewątpliwie na samych obrzeżach) muzyki punkowej.
Na Time On Earth kompletnie się odkleili od jakichkolwiek ram. Nowojorczycy nie są już zainteresowani pisaniem „piosenek”, nawet w najszerszym możliwym ujęciu tego słowa. Zamiast tego bawią się rytmem, sprawdzają możliwości instrumentów, napawają się dźwiękiem oraz ciszą. Gitary i wokale, ale też klawisze, syntezatory, field recording, sample. W otwierającym utworze potężny, rozsadzający bębenki riff jest stopniowo wkładany pod kolejne warstwy rozmaitych przeszkadzajek. Jednym z głównych motywów „It’s Happening” jest zapętlony odgłos przeżuwania chipsów ziemniaczanych. Przy okazji „New Country” można pokiwać wesoło główką do rytmu wygwizdywanego przez pociąg, a podczas „So” wziąć udział w mrożącym krew w żyłach, pradawnym rytuale. I tak dalej, i tak dalej.
Tak naprawdę nie mam absolutnie pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Ja jestem prosty chłopak, staram się zwykle trzymać na dystans od muzyki, którą można sklasyfikować tylko jako „eksperymentalną”. (Oni sami nazywają swoją muzykę neo-chamber music, cokolwiek to znaczy). Na Time On Earth nie ma jednak na szczęście nadętego artyzmu, nie ma sztuki dla sztuki. Muzyka, pomimo eksperymentów z formą i środkami, w swojej esencji jest wciąż na wskroś prymitywna. Taki łepek jak ja może nie potrafi jej zrozumieć, ale może się w niej zanurzyć, zadurzyć, zakurzyć, zaburzyć.
To chyba najtrudniejszy do polecenia album w tym zestawieniu, a jednocześnie być może najciekawszy. Check it out.
Soakie s/t 12″ (La Vida Es Un Mus)
Jeszcze raz LVEUM, ale w znacznie bardziej standardowej wersji. Stary dobry hc punk!
Soakie powstało w Melbourne, ale składzie zespołu nie ma Australijczyków – wokalistka i bębniarz są z Nowego Jorku, gitarzysta i basistka z Nowej Zelandii. W trakcie dwóch tygodni, zanim wygasły wizy, czwórka muzyków zdążyła założyć zespół, zagrać koncert i wydać demo.
Mógłbym tutaj sklecić kilka sztampowych zdanek o energii, złości i wrzasku, ale chyba sobie daruję. Muzyka jest nieskomplikowana, wokalistka świetna. Okolice anarcho- czy pogo-punku, bez awangardowych odchyłów. „Boys On Stage” to ewidentny przebój, ale każdy z siedmiu kawałków zapada w pamięć – o co niełatwo w takim graniu! Jak ktoś lubi punk, to uprzejmie proszę o poświęcenie 13 minut w celu zaznajomienia się z prezentowanym materiałem. A jak ktoś nie lubi, to co tu robi?
Aquarian Blood A Love That Leads To War 12″ (Goner)
Debiutancki longplay Aquarian Blood wyszedł w 2017 roku – słuchałem go wówczas raz czy dwa, ale kompletnie nic nie zapadło mi w pamięć. Dość głośna i chaotyczna, nieszczególnie interesująca garażówka. I teraz słuchajcie tego: perkusista złamał rękę, więc – zamiast na niego czekać – poszli w folk i nagrali nieporównywalnie lepszą płytę.
Napisany, zagrany i zarejestrowany przez dwie osoby, małżeństwo J.B. i Laurel Horellów, A Love That Leads To War to z jednej strony album cichy i wieczorny, z drugiej całkiem sporo się tu jednak dzieje. Są popisy techniką fingerpickingu, jest podbijanie partii gitarowych oszczędną elektroniką, są rozedrgane psychodeliczne nuty i melodyjne piosenki.
Mnogość pomysłów i inspiracji sprawia, że album traci czasami pływ – można było na pewno pokusić się o surowszą selekcję materiału. Jego „wyżyny” są jednak naprawdę wyjątkowe – do tego stopnia, że muszę zrobić wyliczankę ulubionych momentów:
- magicznego „Their Dream” nie powstydziłoby się Big Blood,
- śliczne „Thought of Her” od razu po rozmazanym „Please Invite Me” to strzał w dziesiątkę,
- harmonijka w zamykającym utworze mogłaby być szczytem kiczu… ale nie jest.
Mam nadzieję, że Horellowie już na stałe podziękują za współpracę panu perkusiście.
Obsessions II (Static Blooms)
Fantastycznie głośny, nagrzany psych-punk. Siedem krótkich kawałków, milion decybeli. Bardzo bawi mnie fakt, że w „Living in Oblivion” bezczelnie podpieprzają najbardziej znany riff Les Rallizes Denudes. I brzmi to znakomicie!
Vivienne Styg Rose of Texas 12″ (Tall Texan)
Minimalistyczny art-punk, mocno inspirowany etosem DIY spod znaku The Urinals czy Pere Ubu. Kanciasta perkusja, brzęczące gitary, wokale bardziej deklamowane niż śpiewane, szum taśmy między utworami… Elementy składające się na Rose of Texas są znane i osłuchane, a mimo to Vivienne Styg jest w stanie brzmieć oryginalnie i zaskakująco wyraziście. Duża w tym zasługa wokalistki, która jest po prostu cool. Beznamiętnie wyrzuca z siebie kolejne frazy, fascynując luzem i stoicką pewnością siebie.
Pomimo użytego przeze mnie przedrostka art-, muzyka jest w gruncie rzeczy banalnie prosta do „intelektualnego” przyswojenia. Od pierwszego dźwięku doskonale słychać co zespół chce osiągnąć, album nie ma słabych momentów i mija w mgnieniu oka (co jest o tyle łatwe, że trwa raptem 18 minut). Nie pozostaje nic innego, jak włączyć go kolejny raz.
Materiał został wydany przez zespół na kasecie w 2018 r, teraz doczekał się wznowienia na winylu. Nie załapałem się na pierwsze 100 kopii, ale Tall Texan Records obiecał na szczęście kolejne tłoczenie.
The Pornography Glows E.P. 12″ (Violent Pest)
Bardzo klasycznie brzmiący punk rock w średnich tempach, może nawet raczej szybko zagrany rock’n’roll. Inspiracja klasycznymi zespołami ’77 i drugą falą z UK. Wokalista naśladuje trochę brytyjski akcent (zespół jest z Chicago). Prostota tych utworów przywołuje mi na myśl nasze polskie poletko, otwierające „Humanism” brzmi nieco jak Brudne Dzieci Sida. Nie bardzo byłoby o czym pisać, gdyby nie fakt, że są tu naprawdę świetne piosenki. Wpadające w ucho riffy, znakomite linie basu, szczypta punkowego nihilizmu. Żywa i energiczna muzyka gitarowa odarta z jakichkolwiek dodatków i ozdobników – bo czy potrzeba czegoś więcej?
Blues Lawyer Something Different 12″ (Mt. St. Mtn.)
Jakoś nie mogę się zaprzyjaźnić z nowymi projektami Ala Montforta (Terry, Sleeper And Snake), rozczarował mnie też nowy longplay Thigh Master, a przecież czegoś trzeba słuchać w słoneczne wiosenne popołudnie, nie? Z odsieczą przychodzi Blues Lawyer.
Ciężko w to uwierzyć, ale najlepszy zeszłoroczny jangle pop powstał nie na Antypodach, lecz w Oakland w Kalifornii. Something Different to album rześki i świeży, ale bez żenady czerpiący z dorobku klasyków pokroju The Clean czy The Bats. Nie jest to granie specjalnie odkrywcze, nie zasługuje na wnikliwe analizy czy pełne patosu zachwyty – ani też ich nie oczekuje. Skromna, bezpretensjonalna i pełna niewymuszonego wdzięku muzyka. Za mastering odpowiedzialny niezawodny Mikey Young.
Dark Thoughts Must Be Nice 12″ (Stupid Bag / Drunken Sailor)
Filadelfia. Hymniczny pop punk zagrany w bardzo szybkich tempach. 19 minut, 12 piosenek. Puszczam głośno i skaczę po domu.
ISS Alles 3rd Gut 12″ (Sorry State)
ISS to dwóch gości z Północnej Karoliny z przeszłością w Whatever Brains i Brain F≠. Znakiem rozpoznawczym ich albumów (to już trzeci, każdy kolejny coraz lepszy!) jest masa sampli ze starych punkowych kawałków. Fajną zabawą jest próba wyłapywania i identyfikowania sampli, które mieszają się i łączą ze sobą oraz z partiami nagranymi „na żywo” – do tego stopnia, że nie zawsze można rozróżnić elementy składowe konkretnego dźwięku. Nie jest to jednak w żadnej mierze rzecz trudna czy przeintelektualizowana. Wręcz przeciwnie – ISS to niewątpliwie punkowi erudyci, ale w gruncie rzeczy grają durne kawałki do bezmyślnego kiwania łbem. Idealnie skrojone pod moje potrzeby!
Jeśli pochylić się indywidualnie nad każdym trackiem, mamy tutaj całkiem różnorodny przekrój. Od dirge punku otwierającego „Barron Wasteland”, przez przebojowe „Elevator Shaft” (na wokalu Miss Lady z Warm Bodies), po hardcore’owy „Mac N Me”. Album jest chaotyczny i bałaganiarski, pod pewnymi względami cudownie amatorski. Jego nagłość i pospieszność kojarzy mi się z gigantami z Black Time.
Jeszcze jedno skojarzenie, też bardziej klimatyczne niż gatunkowe: TV Colours. Trochę szczeniackiego zapału i świeżości, trochę sentymentu za latami minionymi. Posłuchajcie „Workshopping” czy zwłaszcza „Fake v Flake”. Pewnie to za daleko idące porównanie, ale Alles 3rd Gut pobudza u mnie te same synapsy co Purple Skies, Toxic River.
Monophonics It’s Only Us 12″ (Colemine)
Z całego serca polecam tę płytę z muzyką soulową. O muzyce soul wiem bardzo niewiele, ale wydaje mi się, że to jest bardzo dobry soul. Usłyszałem ten zespół przypadkiem w jakiejś audycji w WFMU i już wkrótce po tym wydałem sporo pieniędzy, by dołączyć ten album do mojej kolekcji płyt gramofonowych. Jestem zadowolony z tej decyzji.