So much for staying home today

Niemal dwa miesiące siedzenia w domu i nawet za blogowanie się zabrałem. Oto jedenaście albumów, które pomagają mi przetrwać koronawakacje.

***

0015097358_10

Chronophage Prolog For Tomorrow 12″ (Cleta Patra)

Debiutancki longplay zespołu z Austin w stanie Texas. W recenzjach pojawiają się porównania do brytyjskiego post punku (Swell Maps, Television Personalities) czy amerykańskiego college rocka z końca lat 80., a mi osobiście pachnie tutaj trochę Antypodami. Co spokojniejsze fragmenty kojarzą mi się z Lower Plenty, otwierające stronę B „Wedding” mogłoby się równie dobrze znaleźć na płycie Treehouse. Prolog For Tomorrow wprost kipi od pomysłów, łączy gatunki i style, a obowiązkami wokalnymi dzieli się chyba cała trójka muzyków. Ten pozorny bałagan jest znakomicie spięty brzmieniem – wydaje się jakby zespół grał tuż obok ciebie, a zarazem miał cię głęboko w poważaniu. Uwielbiam takie granie, kapitalny DIY-rock.

Pierwsze – i póki co ostatnie – winylowe wydawnictwo labelu założonego przez Candice z Mystic Inane.

 


a3204111433_16

Slender Time On Earth 12″ (La Vida Es Un Mus)

Na wstępie kilka faktów, tak żeby było choć trochę treści w tej notce. Slender to „supergrupa” – Emil z Dawn of Humans, Keegan z Anasazi, Eugene z Crazy Spirit. New York’s finest! Wydali kasetowe demo w 2014 r (jeszcze przed DoH), potem świetną siódemkę w 2017. Na tych wydawnictwach mocno eksperymentowali zarówno ze stylem jak i instrumentarium, ale pozostali mimo wszystko na terytorium (choć niewątpliwie na samych obrzeżach) muzyki punkowej.

Na Time On Earth kompletnie się odkleili od jakichkolwiek ram. Nowojorczycy nie są już zainteresowani pisaniem „piosenek”, nawet w najszerszym możliwym ujęciu tego słowa. Zamiast tego bawią się rytmem, sprawdzają możliwości instrumentów, napawają się dźwiękiem oraz ciszą. Gitary i wokale, ale też klawisze, syntezatory, field recording, sample. W otwierającym utworze potężny, rozsadzający bębenki riff jest stopniowo wkładany pod kolejne warstwy rozmaitych przeszkadzajek. Jednym z głównych motywów „It’s Happening” jest zapętlony odgłos przeżuwania chipsów ziemniaczanych. Przy okazji „New Country” można pokiwać wesoło główką do rytmu wygwizdywanego przez pociąg, a podczas „So” wziąć udział w mrożącym krew w żyłach, pradawnym rytuale. I tak dalej, i tak dalej.

Tak naprawdę nie mam absolutnie pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi.  Ja jestem prosty chłopak, staram się zwykle trzymać na dystans od muzyki, którą można sklasyfikować tylko jako „eksperymentalną”. (Oni sami nazywają swoją muzykę neo-chamber music, cokolwiek to znaczy). Na Time On Earth nie ma jednak na szczęście nadętego artyzmu, nie ma sztuki dla sztuki. Muzyka, pomimo eksperymentów z formą i środkami, w swojej esencji jest wciąż na wskroś prymitywna. Taki łepek jak ja może nie potrafi jej zrozumieć, ale może się w niej zanurzyć, zadurzyć, zakurzyć, zaburzyć.

To chyba najtrudniejszy do polecenia album w tym zestawieniu, a jednocześnie być może najciekawszy. Check it out.

 


a0960939031_16

Soakie s/t 12″ (La Vida Es Un Mus)

Jeszcze raz LVEUM, ale w znacznie bardziej standardowej wersji. Stary dobry hc punk!

Soakie powstało w Melbourne, ale składzie zespołu nie ma Australijczyków – wokalistka i bębniarz są z Nowego Jorku, gitarzysta i basistka z Nowej Zelandii. W trakcie dwóch tygodni, zanim wygasły wizy, czwórka muzyków zdążyła założyć zespół, zagrać koncert i wydać demo.

Mógłbym tutaj sklecić kilka sztampowych zdanek o energii, złości i wrzasku, ale chyba sobie daruję. Muzyka jest nieskomplikowana, wokalistka świetna. Okolice anarcho- czy pogo-punku, bez awangardowych odchyłów. „Boys On Stage” to ewidentny przebój, ale każdy z siedmiu kawałków zapada w pamięć – o co niełatwo w takim graniu! Jak ktoś lubi punk, to uprzejmie proszę o poświęcenie 13 minut w celu zaznajomienia się z prezentowanym materiałem. A jak ktoś nie lubi, to co tu robi?

 


a1719922643_16

Aquarian Blood A Love That Leads To War 12″ (Goner)

Debiutancki longplay Aquarian Blood wyszedł w 2017 roku – słuchałem go wówczas raz czy dwa, ale kompletnie nic nie zapadło mi w pamięć. Dość głośna i chaotyczna, nieszczególnie interesująca garażówka. I teraz słuchajcie tego: perkusista złamał rękę, więc – zamiast na niego czekać – poszli w folk i nagrali nieporównywalnie lepszą płytę.

Napisany, zagrany i zarejestrowany przez dwie osoby, małżeństwo J.B. i Laurel Horellów, A Love That Leads To War to z jednej strony album cichy i wieczorny, z drugiej całkiem sporo się tu jednak dzieje. Są popisy techniką fingerpickingu, jest podbijanie partii gitarowych oszczędną elektroniką, są rozedrgane psychodeliczne nuty i melodyjne piosenki.

Mnogość pomysłów i inspiracji sprawia, że album traci czasami pływ – można było na pewno pokusić się o surowszą selekcję materiału. Jego „wyżyny” są jednak naprawdę wyjątkowe – do tego stopnia, że muszę zrobić wyliczankę ulubionych momentów:

  • magicznego „Their Dream” nie powstydziłoby się Big Blood,
  • śliczne „Thought of Her” od razu po rozmazanym „Please Invite Me” to strzał w dziesiątkę,
  • harmonijka w zamykającym utworze mogłaby być szczytem kiczu… ale nie jest.

Mam nadzieję, że Horellowie już na stałe podziękują za współpracę panu perkusiście.

 


a0306604428_16

Obsessions II (Static Blooms)

Fantastycznie głośny, nagrzany psych-punk. Siedem krótkich kawałków, milion decybeli. Bardzo bawi mnie fakt, że w „Living in Oblivion” bezczelnie podpieprzają najbardziej znany riff Les Rallizes Denudes. I brzmi to znakomicie!

 


a0765128323_16

Vivienne Styg Rose of Texas 12″ (Tall Texan)

Minimalistyczny art-punk, mocno inspirowany etosem DIY spod znaku The Urinals czy Pere Ubu. Kanciasta perkusja, brzęczące gitary, wokale bardziej deklamowane niż śpiewane, szum taśmy między utworami… Elementy składające się na Rose of Texas są znane i osłuchane, a mimo to Vivienne Styg jest w stanie brzmieć oryginalnie i zaskakująco wyraziście. Duża w tym zasługa wokalistki, która jest po prostu cool. Beznamiętnie wyrzuca z siebie kolejne frazy, fascynując luzem i stoicką pewnością siebie.

Pomimo użytego przeze mnie przedrostka art-, muzyka jest w gruncie rzeczy banalnie prosta do „intelektualnego” przyswojenia. Od pierwszego dźwięku doskonale słychać co zespół chce osiągnąć, album nie ma słabych momentów i mija w mgnieniu oka (co jest o tyle łatwe, że trwa raptem 18 minut). Nie pozostaje nic innego, jak włączyć go kolejny raz.

Materiał został wydany przez zespół na kasecie w 2018 r, teraz doczekał się wznowienia na winylu. Nie załapałem się na pierwsze 100 kopii, ale Tall Texan Records obiecał na szczęście kolejne tłoczenie.

 


a2661975629_16

The Pornography Glows E.P. 12″ (Violent Pest)

Bardzo klasycznie brzmiący punk rock w średnich tempach, może nawet raczej szybko zagrany rock’n’roll. Inspiracja klasycznymi zespołami ’77 i drugą falą z UK. Wokalista naśladuje trochę brytyjski akcent (zespół jest z Chicago). Prostota tych utworów przywołuje mi na myśl nasze polskie poletko, otwierające „Humanism” brzmi nieco jak Brudne Dzieci Sida. Nie bardzo byłoby o czym pisać, gdyby nie fakt, że są tu naprawdę świetne piosenki. Wpadające w ucho riffy, znakomite linie basu, szczypta punkowego nihilizmu. Żywa i energiczna muzyka gitarowa odarta z jakichkolwiek dodatków i ozdobników – bo czy potrzeba czegoś więcej?

 


a2161787264_16

Blues Lawyer Something Different 12″ (Mt. St. Mtn.)

Jakoś nie mogę się zaprzyjaźnić z nowymi projektami Ala Montforta (Terry, Sleeper And Snake), rozczarował mnie też nowy longplay Thigh Master, a przecież czegoś trzeba słuchać w słoneczne wiosenne popołudnie, nie? Z odsieczą przychodzi Blues Lawyer.

Ciężko w to uwierzyć, ale najlepszy zeszłoroczny jangle pop powstał nie na Antypodach, lecz w Oakland w Kalifornii. Something Different to album rześki i świeży, ale bez żenady czerpiący z dorobku klasyków pokroju The Clean czy The Bats. Nie jest to granie specjalnie odkrywcze, nie zasługuje na wnikliwe analizy czy pełne patosu zachwyty – ani też ich nie oczekuje. Skromna, bezpretensjonalna i pełna niewymuszonego wdzięku muzyka. Za mastering odpowiedzialny niezawodny Mikey Young.

 


a0972089550_16

Dark Thoughts Must Be Nice 12″ (Stupid Bag / Drunken Sailor)

Filadelfia. Hymniczny pop punk zagrany w bardzo szybkich tempach. 19 minut, 12 piosenek. Puszczam głośno i skaczę po domu.

 


a1927273215_16

ISS Alles 3rd Gut 12″ (Sorry State)

ISS to dwóch gości z Północnej Karoliny z przeszłością w Whatever Brains i Brain F≠. Znakiem rozpoznawczym ich albumów (to już trzeci, każdy kolejny coraz lepszy!) jest masa sampli ze starych punkowych kawałków. Fajną zabawą jest próba wyłapywania i identyfikowania sampli, które mieszają się i łączą ze sobą oraz z partiami nagranymi „na żywo” – do tego stopnia, że nie zawsze można rozróżnić elementy składowe konkretnego dźwięku. Nie jest to jednak w żadnej mierze rzecz trudna czy przeintelektualizowana. Wręcz przeciwnie – ISS to niewątpliwie punkowi erudyci, ale w gruncie rzeczy grają durne kawałki do bezmyślnego kiwania łbem. Idealnie skrojone pod moje potrzeby!

Jeśli pochylić się indywidualnie nad każdym trackiem, mamy tutaj całkiem różnorodny przekrój. Od dirge punku otwierającego „Barron Wasteland”, przez przebojowe „Elevator Shaft” (na wokalu Miss Lady z Warm Bodies), po hardcore’owy „Mac N Me”. Album jest chaotyczny i bałaganiarski, pod pewnymi względami cudownie amatorski. Jego nagłość i pospieszność kojarzy mi się z gigantami z Black Time.

Jeszcze jedno skojarzenie, też bardziej klimatyczne niż gatunkowe: TV Colours. Trochę szczeniackiego zapału i świeżości, trochę sentymentu za latami minionymi. Posłuchajcie „Workshopping” czy zwłaszcza „Fake v Flake”. Pewnie to za daleko idące porównanie, ale Alles 3rd Gut pobudza u mnie te same synapsy co Purple Skies, Toxic River.

 


a4034578165_16

Monophonics It’s Only Us 12″ (Colemine)

Z całego serca polecam tę płytę z muzyką soulową. O muzyce soul wiem bardzo niewiele, ale wydaje mi się, że to jest bardzo dobry soul. Usłyszałem ten zespół przypadkiem w jakiejś audycji w WFMU i już wkrótce po tym wydałem sporo pieniędzy, by dołączyć ten album do mojej kolekcji płyt gramofonowych. Jestem zadowolony z tej decyzji.

Reklama

i’m not even that drunk

Witam po przerwie. Mamy marzec, to chyba czas powoli skrobnąć jakieś drobne podsumowanko roku ubiegłego. Slow and steady wins the race!
2016

Przy okazji pisania zeszłorocznego podsumowania godzinami zastanawiałem się nad ostateczną wersją list, skracałem je, rozszerzałem, rwałem włosy z głowy. Oczywiście skończyło się tak, że zachwalany wówczas longplay Exhaustion zbiera od roku kurz, a ja wciąż regularnie wracam do wyrzuconego z list w ostatniej chwili Dust Soma Coma. Musicie wybaczyć świeżakowi, pierwsze podsumowanie roczne na blogu, zaszumiało trochę w łepetynie. W tym roku będzie trochę skromniej, rozsądniej.

Dodatkowym powodem, dla którego nie porywam się tym razem na kompleksowe listy, jest fakt że zwyczajnie nie mam tyle materiału. W 2016 nie miałem głowy i czasu do mozolnego wyszukiwania punkowych demówek, przebijania się przez stosy niszowych wydawnictw w celu odkrycia pojedynczej perełki. Życie.

Oto wydana w 2016 roku muzyka, o której chciało mi się pisać w marcu 2017.

***

anxiety.jpg

Anxiety s/t 12″ (La Vida Es Un Mus)

Anxiety uświadomiło mi, że brakuje mi w słowniku pewnego określenia. Czego doświadczam, gdy słucham tego albumu? Ścisk w żołądku, trwające ułamek sekundy dreszcze, roznosząca od środka energia, przez moment jakby brak oddechu. To przecież nie jest euforia – euforia to słowo dobre, pozytywne, radosne. A gdy wokalista deklamuje pierwsze wersy intra do „Dark And Wet”, obok podniecenia jest też coś jak irracjonalny lęk – prymitywna, intensywna, na wskroś neurotyczna emocja, zupełnie nieopisywalna.

Wikipedia twierdzi, że długotrwała euforia jest przeważnie oznaką choroby psychicznej. Więc może to jednak euforia.

O klasie albumu może świadczyć fakt, że nakładając igłę wcale nie myślę o „The Worst” – najlepszym punkowym kawałku tego roku – ale cieszę się na każdy kolejny dźwięk zniekształconej przez distortion gitary, każdy kolejny breakdown, każdą wykrzyczaną frazę. Bardzo nieliczne punkowe albumy mają taką płynność, tu naprawdę nie ma słabych punktów. 20 minut totalnego szaleństwa, bez ustanku. Mój ulubiony moment jest już na stronie B, kiedy z tonącego w szumie „Delayed” swój paskudny łeb wychyla „Rusted Shut” – yes i’m drunk, yes i’m drunk, YES I’M DRUNK!

Anxiety są niewątpliwie punkowymi erudytami. Słychać tu pionierów z Crass, moc katalońskiego hardcore’u, kreatywne bębnienie jak w Crazy Spirit czy Dawn of Humans. Słychać fascynację klimatem spod znaku Rudimentary Peni, słychać starą dobrą punkową mizantropię. Do tego frapujący czarno-biało artwork, niepokojące teksty oraz sama nazwa zespołu – najwspanialszy w muzyce (i sztuce w ogóle) jest ten krótki moment, nagła iskra, kiedy nagle wszystko znajduje się idealnie na swoim miejscu. Czy to przez przypadek, czy przez błysk geniuszu.

Hc punk przeżywa renesans pełną gębą, a to może być szczytowe osiągnięcie całej fali. Poważnie, ten album jest tak dobry. Wyobrażam sobie, że za 10-15 lat będzie mówiło się o nim w pewnych kręgach jako o kluczowym wydawnictwie muzyki gitarowej lat dziesiątych.

bandcamp

krano

Krano Requiescat In Plavem 12″ (Maple Death)

Marco Spigariol vel Krano grał kiedyś w przyjemnego folk rocka w Vermillion Sands, potem słuch o nim zaginął. Dopiero w ubiegłym roku wypłynął jego solowy materiał, nagrany w 2012 roku na 8-ścieżkowym Tascamie Requiescat In Plavem. Wiąże się z tym wszystkim jakaś bardziej skomplikowana historia, ale nie wnikałem już w szczegóły. Skupmy się na muzyce.

R.I.P. sprawdza się zarówno w klimacie wieczornym, w upalne letnie popołudnie, jak i dzisiaj, przy pierwszym tchnieniu wiosny. Może służyć jako niewymagająca uwagi muzyka tła, ale też intryguje coraz bardziej z każdym kolejnym odsłuchem. Prostota melodii kojarzyć się może z Neilem Youngiem, co dziwniejsze pomysły nie lądują wcale daleko od Skipa Spence’a, a przepiękne „Va Pian” przypomina mi trochę to, co robi obecnie Steve Gunn. Chwiejny folk miesza się tu z psychodelicznym country, pogodne pogwizdywanie ze spirytualnym zaśpiewem. Spigariol śpiewa w swoim rodzimym dialekcie z północno-wschodnich Włoch, z regionu zwanego Veneto. Wzgórza, kręte rzeczki, zapomniane przez świat wioski – działa na wyobraźnię, nie?

bandcamp

hunches

The Hunches s/t 12″ (Almost Ready)

Wiecie, że Hunches nie mają nawet swojej strony na Wikipedii? Może to nic wielkiego, ale jednak trochę szok. Jeden z najlepszych/najważniejszych zespołów gitarowych poprzedniej dekady nie dorobił się jeszcze notki, podczas gdy strona Jon Spencer Blues Explosion ciągnie się kilometrami.

Odkrycia tego dokonałem starając się dowiedzieć, ile to latek na karku mogli mieć w 2001 roku Hart, Chris, Ben i Sara – ciekawy jestem czy stuknął im już wtedy drugi krzyżyk. Niestety nie znalazłem w sieci dokładnych dat.

Wydany w zeszłym roku przez Almost Ready album kultowej kapeli z Portland został w całości zarejestrowany właśnie w 2001 roku, i miał być ich debiutem. Historia zrezygnowania z wydania tej sesji jest bardzo ciekawa. Cała czwórka była podekscytowana piosenkami, rozsyłała je już po wytwórniach, ale dostała tzw. zjebkę od Adama Stonehouse’a, według którego materiał był zbyt wygładzony i dopieszczony. I pewnie rzeczywiście tak jest – wydany rok później sumptem In The Red Yes. No. Shut It. brzmi zupełnie inaczej. Wszystkie możliwe pokrętła we wzmacniaczach podkręcone do maksimum, przesteru w gitarach nie powstydziłby się Neil Hagerty z Royal Trux. W porównaniu do szaleństwa pierwszego albumu Hunches ten zbiór piosenek rzeczywiście wypada dosyć potulnie.

Ale Hunches to Hunches. Nawet w formacie prostego – może trochę odtwórczego – garażowego rock’n’rolla są absolutnie zachwycający, wyjątkowi. Od głupawych piosnek pokroju „The Blind Man Boogie” po prawie-balladową „Pamelę” w graniu Harta i spółki da się wyczuć tę niepodrabialną naturalność, intuicję. Ten album to nie tylko arcyciekawy wgląd w „making-of” jednego z moich ulubionych zespołów, ale zwyczajnie bardzo dobry, żywiołowy kawał muzyki, przy którym świetnie się bawię. A znane już wcześniej z kompilacji i zeszłorocznej siódemki „You’ll Never Get Away With My Heart” oraz doskonałe „You’d Better Think Twice” to moja ścisła czołówka piosenek Hunches ever.

Swoją drogą warto przy okazji wspomnieć, że 2016 był bardzo udany dla fanów Hunches nie tylko przez wzgląd na to wydawnictwo. Skład został reaktywowany na kilka koncertów w lecie, tutaj można obejrzeć występ na 25-lecie In The Red. Chris wciąż daje radę! Gitarzysta wydał też pod szyldem Lavender Flu na początku roku dwupłytowy album, który byłby na tej liście, gdyby nie był taki cholernie długi. Z kolei Hart wespół z Robem Endomem z Eat Skull wydali sumptem ITR longplaya jako Sleeping Beauties – i ta płyta też ma swoje momenty, ze znakomitym „Potter’s Daughter” na czele.

bandcamp

angel.jpg

Angel 2017 12″ (Faro)

Wspominany już Adam Stonehouse, stary znajomy z Hospitals, wraca do świata żywych z debiutanckim albumem projektu Angel. Z miejsca uspokajam – od 2001 roku Stonehouse nie zmienił swojego podejścia do wygładzonego, klarownego brzmienia. Podobnie jak jego arcydzieło Hairdryer Peace, 2017 jest jazgotliwe, szorstkie i niekomfortowe, momentami wręcz trudne do wytrzymania. Wszystkie słupki na czerwono, głośniki się dymią. Wielu więcej podobieństw z wcześniejszymi dokonaniami kalifornijczyka jednak już raczej nie uświadczycie. Noise punk został zastąpiony najdziwniejszym przemieszaniem różnorakich stylów i gatunków, jaki słyszałem w tym roku. Oldschoolowe synthy, zapętlone wokalizy, tempo zmienne jak w najbardziej awangardowych odjazdach Steaming Coils, pojedyncze acid-rockowe riffy. Atmosfera tak gęsta, że można ją kroić nożem. Gdzieś przeczytałem znakomitą opinię, że „Planets Bend” brzmi jak vaporwave grany przez kogoś, kto o vaporwave’ie słyszał tylko z opowieści.

Szczerze mówiąc, gdyby nie nazwisko Stonehouse’a, pewnie wyłączyłbym to w połowie pierwszego odsłuchu. But this shit grows on you, man. Od rozmazanego „Wild In the Streets” przez najlepsze na albumie „Dye Hair (Never Feel Real)” po otumaniający riffage „Tuff Stuff” i frenetyczny „Exodus” – 2017 odurza i paraliżuje, zostawiając w głowie kompletny mętlik oraz zapętlony zaśpiew z „Cycles of Circular Motion”, którego nie da się potem z rzeczonej głowy wyrzucić. Jest coś magnetyzującego w tych pozornie niepasujących do siebie elementach, ekscentrycznym brzmieniu, surrealistycznym klimacie. Przy tym wszystkim album ma doskonały pływ, pozwalający na kompletne, bezmyślne zatopienie się w dźwięku – to zawsze była mocna strona Stonehouse’a.

bandcamp

vc

Violence Creeps Soul Narc 12″ (Digital Regress)

Wobec ciszy ze strony Mystic Inane mam nowy ulubiony zepsół punkowy. VC wypuścili wcześniej kilka kaset i siódemek, jak również rewelacyjną EPkę sumptem Total Punk, Soul Narc jest zaś ich pierwszym długograjem. Amber i spółka zachowali swój charakterystyczny styl  – chropowaty, niechlujny punk w średnich tempach ze schowanym basem i rozpoznawalnym brzmieniem gitary – poszerzając zarazem horyzonty, odklejając się gdzieniegdzie od klasycznych punkowych środków. „Sewer Baby” to hipnotyczny death rock, tu i ówdzie przebijają się dęciaki czy harmonijka, „Stagflation” wprowadza mocno psychodeliczny element. W swoich najmocniejszych momentach Violence Creeps brzmią przepotężnie. „Mental Vietnam” to ponury punkowy hymn przywodzący na myśl samego Flippera, zamykający „I Hate Strangers” to bezczelny strzał w duchu Good Throb czy Frau.

Punkowa scena w Bay Area wydaje się rozkwitać pomimo (a może właśnie w wyniku?) szybujących w górę cen mieszkań i stałego zalewu yuppies od Google’a i spółki. Soul Narc jest na to kolejnym – mocnym – dowodem.

bandcamp

wynn

Mark Wynn Singles – But They’re Not Really Singles, I Just Send Them To The Screen And Said They Were Singles – Singles 12″ (Harbinger Sound)

Nie jestem specjalistą od Brytoli. Co poniektórzy mają super akcent, ale od ich mamrotania chyba bardziej bawi mnie australijskie seplenienie. Nie znam się na piłce nożnej, oglądałem tylko ze dwa Bondy, w Londynie byłem raz, jako dzieciak. Uwielbiam parę albumów The Fall, ale bynajmniej nie znam na wylot ich twórczości. Z całą pewnością nie ogarniam setek różnych smaczków i odniesień, którymi szafuje w swoich tekstach Smith.  Jest to wszystko o tyle zabawne, że na codzień pracuję w brytyjskiej szkole – współpracownicy popatrują na mnie z ukosa, gdy z rozpędu powiem na gałeczkę soccer.

Z jakiegoś powodu Wynn mi jednak podpasował, choć przecież jego muzyka jest na wskroś brytolska. Rzępolenie na gitarze (często akustycznej), post punkowa rytmika, zakręcona pseudo-poezja wygłaszana z silnym akcentem prosto z Yorkshire i wyrazista, ekscentryczna osobowość. Przychodzi na myśl John Cooper Clarke, Patrik Fitzgerald czy wreszcie wspomniany MES. A ze świeższych odniesień rzecz jasna Sleaford Mods, z którymi Wynn dzieli wytwórnię i czasem grywa.

„I’m not even that drunk!” – tym okrzykiem zaczyna się polecany album. 18 krótkich kawałków, same przeboje, od przezabawnego „Rip Off The Fall”, przez śliczną niemal-balladę „The Girl Who Looked Like Bobby Gillespie” po bardziej niepokojące „No Fun (Not That One)”. Wynn brzmi jakby cały czas prowadził jednoosobową konwersację, akompaniując sobie głównie klaszcząc w ręce oraz grając prościutkie akordy na gitarze. Od czasu do czasu („Houses On The Green Grass”) słychać przebitki z przeszłości – swego czasu Wynn grywał bluesowe klasyki w podrzędnej kapeli Hijack Oscar, a technikę fingerpickingu ma ponoć w małym – nomen omen – palcu. Całość jest po prostu uzależniająca. Kto nie zna, niech sprawdzi koniecznie.

bandcamp

neutral

Neutral s/t 12″ (Omlott)

Na koniec jeszcze duet Neutral ze swoim drugim albumem. Szwedzi znowu łączą noise, rock, post punk, field recording i jeszcze parę innych światów w spójną układankę. Znakomite Grå Våg Gamlestaden z 2014 roku było bardziej hałaśliwe, ale też paradoksalnie dużo bardziej przystępne; nowy album jest chłodniejszy, niepokojący, bardziej poszarpany. Szumy i trzaski taśmy, kostropate synthy, suche, jakby niezainteresowane wokalizy. Sofie Herner nie musi podnosić głosu, by przyprawić o gęsią skórkę. Z drugiej strony, gdy już Neutral zbudują riff – jak na przykład w transowym „Utsökt jävla tråkma” – nie ma czego zbierać. Niech się schowa Skullflower, bo robi się naprawdę głośno.

Najlepszym momentem albumu jest wciskająca w fotel „Samma” – tak cicha, że człowiek nieustannie wyczekuje eksplozji. Posłuchajcie, choć najlepiej brzmi w kontekście całej płyty. Zwiewne, postrzępione piękno „Sammy” dobrze reprezentuje całość – Szwedzi nie zamierzają niczego ułatwiać, ale po oswojeniu się z ich dźwiękiem i przy odrobinie wysiłku spośród krawędzi i krzywizn wyłania się prawdziwie zjawiskowy album.

not an isolated incident

Po dluuugiej przerwie powrót z blogiem. Przerwa byla w zasadzie trochę spodziewana, specyfika pracy zawodowej w zasadzie kompletnie wyłącza mnie z gry na całe lato, a jesień to dla mnie najbardziej zajęte miesiące w roku. Myślę, że w nadchodzących miesiącach uda mi się pisać trochę regularniej.

2015
Poniżej przedstawiam moje autorskie podsumowanie roku 2015 w muzyce. Odpuszczę sobie standardowy esej o tym, jak wiele dobrego dzieje się na tylu różnych scenach i jacy ci z Teraz Rocka są śmieszni, że słuchają tylko Pink Floyd. Może za rok. To, że moim zdaniem dzieje się dużo, można sobie wywnioskować po samej objętości poniższych list, a przysięgam, że starałem się wybrać same rzeczy nie-do-pominięcia.

Listy są trzy – ulubiene 12-calówki, ulubiene siódemki, ulubiene kasety. Było też oczywiście kilka fajnych rzeczy wydanych w formie cyfrowej, ale nie na tyle fajnych, bym robił dla nich osobną listę. Swoją drogą z biegiem czasu robię się chyba fetyszystą, jeśli chodzi o artwork/nośnik. Mój tegoroczny faworyt pod tym względem – longplay Alberta DeMutha, cudo.

Spośród całej tej wyróżnionej muzyki, wyróżniłem jeszcze dodatkowo 24 wydawnictwa (po 8 z każdej listy) poprzez podjęcie trudu napisania o nich kilku słów. Ta ósemka jest oczywiście trochę naciągana, ale przy zeszłorocznym „podsumowaniu” (jeszcze przed blogiem, tylko Fb) też odegrała rolę ta cyfra, a mama i tata mówio, że tradycja jest ważna.

Do rzeczy.

***

TUZIN CALI

exh
Exhaustion with Kris Wanders 
s/t LP (Endless Melt)

Z grubej rury. Nie będę udawał, że znam się choć trochę na jazzie – nie znam się nic a nic. Przed odsłuchem tego albumu nie miałem zielonego pojęcia kim jest Kris Wanders, na pewno nie odróżniłbym saksofonu tenorowego od tenoru saksofonowego. Album zainteresował mnie przez wzgląd na Australijczyków z Exhaustion, którzy przed tą kolaboracją grali czasami trochę eksperymentalny, ale jednak względnie konwencjonalny post punk. Gdybym przed odsłuchaniem wiedział czym jest ten album – na wpół improwizowanym psych-rock-jazzowym jamem – pewnie bym nawet nie kliknął i ominąłby mnie kawał fantastycznej muzyki.

O dziwo, jest coś bardzo wieczornego w tym głośnym longplayu. Exhaustion męczą swoje gitary, Wanders wypluwa płuca, z głośników wylewają się fale feedbacku, a mimo to cały czas wyczuwa się pewną subtelność, niedopowiedzenie. Surowość dźwięku saksofonu nie wyklucza się z podskórnym niuansem. Nie potrafię tego dobrze wytłumaczyć, ale z jakiegoś powodu ten album wprowadza mnie w ten sam nastrój skupionego osłupienia, co równie znakomity Music For Church Cleaners Aine O’Dwyer.

fragment

btime
Black Time
Aerial Gobs Of Love LP (Förbjudna Ljud)

Cholercia, nie wiem czy to nie ich najlepszy materiał, a parę przyzwoitych rzeczy zdarzyło im się wydać. Idealna kombinacja ich klasycznie ciężkiego lo-fi, chropowatej garażówki i cudownych pijaniutkich piosenek. Jeśli ktoś poprosiłby mnie, bym na jednym przykładzie zaprezentował muzykę, której słucham, puściłbym chyba ten album.

odsłuch

anasazi
Anasazi 
Nasty Witch Rock LP (Toxic State)

Od zawsze trochę alergicznie reagowałem na gotyckie klimaty. Nie czytałem Walpole’a, nie oglądam horrorów, rocka gotyckiego nie tknąłbym końcem kija. Podobnie nie rusza mnie większość death rocka, więc w moim przypadku ekstremalne lo-fi tego longplaya jest błogosławieństwiem. Dzięki produkcji prawie nie wyczuwam tutaj pomalowanych na czarno paznokci, mogę się za to nacieszyć głośnym, oszołamiająco chaotycznym albumem z doskonałymi piosenkami.

bandcamp

uorch
Uranium Orchard 
Lithophane Geisha LP (Caesar Cuts)

Tegoroczny (bardziej wymagający) odpowiednik mojego faworyta z 2014, Violent Change, czyli kompletna dekonstrukcja indie rocka (i wszystkiego wokół też, w zasadzie). Lithophane Geisha to dziwaczny, surrealny album. Momenty geniuszu przeplatają się z przeciągłym plumkaniem na klawiszkach casio czy inną tego typu niedorzecznością. Uranium Club (goście z Dry-Rot) robią to oczywiście z pełną premedytacją – nęcą tylko słuchacza doskonałą melodią, fajnym motywem, pojedynczym potężnym riffem, tylko po to by zaraz zepsuć to arytmicznym zwrotem i zatopić się na powrót w brzęczącym lo-fi. I – wierzcie lub nie – nie da się od tego oderwać. Tyle tu wirtuozerii wplecionej zgrabnie pomiędzy natarczywą amatorszczyznę, że przez 40 minut nie ma chwili nudy. Ekscentrycy z Uranium Orchard rzucają swego rodzaju wyzwanie, zapraszają do gry. Ciężko jest odmówić.

opener

cccr
CCCR Headcleaner 
Cokesmoker EP (Pollen Season)

Write cokesmoker riff + play it at shows + get JR to record those live tracks + smoke cocaine + record live tracks + overdubs + arguments + cigarettes + mixing + evicted from practice space = COKESMOKER.

Uwielbiam absolutnie wszystko, czego się tylko dotkną ci goście i Cokesmoker nie jest wyjątkiem. 12-minutowy psychodeliczny trip na stronie A i erupcja chaosu na stronie B bardzo przyjemnie odmóżdżyły mnie w niejedno letnie popołudnie. Nic przełomowego, ale ile radochy. Bardzo spodobało mi się określenie użyte w kontekście tej płyty przez Karola Paczkowskiego – zawodowe podgrzewacze synaps.

fragment strony A

misma
La Misma 
Kanizadi LP (Toxic State)

Obok Dawn of Humans najbardziej pomysłowy tegoroczny punk. La Misma są z Nowego Jorku, ale ich wokalistka ma pięknie brzmiące nazwisko Nay Vieira-Rosario i wyje po portugalsku. Jeden błyskotliwy kawałek za drugim, każdy aż kipi od wyobraźni i fantastycznej kreatywności. Posłuchajcie tylko, ile dzieje się tu na linii gitara-bas. W życiu nie sądziłem, że w 2015 r prosty pogo punk może brzmieć tak świeżo i ekscytująco. To był rok Toxic State.

odsłuch

uclub
The Minneapolis Uranium Club 
Human Exploration EP (Fashionable Idiots)

W roku, w którym Shit And Shine gra już tylko jakieś niezrozumiałe dla mnie techno (?), polecam najmocniej jak umiem tych panów z mroźnej Minnesoty. Przywoływanie Craiga Clouse’a i spółki w kontekście Uranium Club jest pewnie bardzo mylące, ale odnajduję tu wspólny mianownik z bardziej konwencjonalnymi, gitarowymi rzeczami od teksańczyków. Pogięte na wszystkie możliwe strony, ale bardzo rytmiczne riffy, niezręczny humor, mułowaty wokalista. „Rafter Man” to jam roku. Usilnie próbowałem jakiś czas temu napisać dłuższą notkę o tym mini-albumie, ale sprowadziło się to głównie do cytowania tekstów.

operation
domination

I scream
„morphine!”
but no one comes
no one cums

youtube

dick
Dick Diver 
Melbourne, Florida  LP (Trouble In Mind)

O Melbourne, Florida pisałem już w rozciągłości tutaj, więc teraz dodam tylko: wciąż.

odsłuch


Aye Aye s/t LP (Richie)
Aine O’Dwyer Music For Church Cleaners Vol. I And II LP (MIE)
Mansion Early Life LP (Degenerate)
Ballroom s/t EP (Ever/Never)
Don Howland Life Is a Nightmare LP (12XU)
Mystery Date New Noir LP (Piñata)
Dawn Of Humans Slurping At The Cosmos Spine LP (Toxic State)
Heroiny AHH-OHH LP (Dunno)
Primitive Motion Pulsating Time Fibre LP (Bedroom Suck)
Marietta Basement Dreams Are The Bedroom Cream LP (Born Bad)
Hue Blanc’s Joyless Ones Stoning Josephine LP (Certified PR)
Barcelona Extremo Nihilismo En Barcelona EP (LVEUM)
Utah Jazz Ivory Wave LP (Black Dots)
Greymouth s/t LP (Quemada)
Sex Tide Vernacular Splatter LP (Superdreamer)
Robert Robinson Connecticut River LP (Feeding Tube)
MV & EE
Alpine Frequency LP (Feeding Tube)
The Coolies Kaka LP (Feeding Tube)
Villages Procession Acts LP (Bathetic)
Albert DeMuth s/t LP (self-released)

***

SZCZĘŚLIWA SIÓDEMKA

myriam
Myriam Gendron
Bric-à-Brac 7″ (Feeding Tube)

Nie od dziś wiadomo, że siódemka to format idealny dla punka, ale – zanim przejdziemy do konkretów – odrobina kultury, chamy. Kanadyjka śpiewa poezję Dorothy Parker – przepiękne zeszłoroczne LP + to małe cudeńko wydane na początku tego roku. Obie piosenki na siódemce są śliczne, a strona A jest po prostu idealna. Słuchałem jej tyle razy, że potrafię zaśpiewać w całości a capella. Wierz mi – nie chciałbyś tego usłyszeć. Zamiast tego posłuchaj w oryginale.

sheer
Sheer Mag
II 7″ (Katorga Works)

Znowu to zrobili. Skoro jesteś na Shepherd Story, to już znasz i szanujesz. Nie będę zużywał kilobajtów po próżnicy. Just listen.

eggs  ode
Mystic Inane
Eggs Onna Plate 7″ (Lumpy) / Ode to Joy 7″ (Negative Jazz)

Tutaj też nie ma co się rozpisywać – najlepszy obecnie zespół na świecie. Bezczelny, rynsztokowy punk prosto z bagiennej Luizjany. Kawałki o jajecznicy i tłustych włosach. Bierzcie i pijcie z tego wszyscy.

rescue
Dickhead Rescue
More Than… 7″ (Ever/Never)

Czy – jak wielu innych przed tobą – marzysz o ujrzeniu kiedyś swojego nazwiska na łamach Shepherd Story? Masz zespół i twoją największą ambicją jest dostanie się do naszego podsumowania rocznego? A może po prostu chciałbyś zaimponować dziewczynie, która nigdy jeszcze nie przegapiła najnowszego postu na profilu SS na Fb?

Twój cel może być bliżej niż ci się wydaje! Napisz zwięzły, prosty motyw, włącz dużo efektów na gitarze (!) i powtarzaj go bardzo głośno w kółko przez jakieś trzy minuty, jęcząc coś na granicy słyszalności. Całość powtórz. Następnie upij się do nieprzytomności i spróbuj się zająć produkcją. Rezultat wydaj na siedmiocalówce z zajebistym artworkiem i voilà – masz swoją pierwszą notkę!

Dla inspiracji posłuchaj sobie Dickhead Rescue, im udało się już dziś. Fundacja Shepherd Story – spełniamy marzenia od 2014 r!

slum
Slum of Legs
Doll Like 7″ (Tuff Enuff)

6 pań w składzie, więc narracja nasuwa się niejako sama. Zamiast jednak skupiać się na feministycznym aspekcie całej tej imprezy, proponuję docenić samą muzykę, bo ta broni się znakomicie. Utwór tytułowy ze strony A to butny, mocarny hymn z obłędnymi skrzypcami w roli głównej, „Half Day Closing” ze strony B – surowa, żarliwa ballada. Nie da się uciec od skojarzeń z Velvet Undergroud – w drugim numerze wokalistka praktycznie naśladuje akcent Nico.

Ze sztuką często jest niestety tak, że tło przysłania samo dzieło. To jest mój problem np. z tegorocznym L.O.T.I.O.N. – nie potrafię skupić się na muzyce przy tej całej otoczce, sam zespół zresztą tego nie ułatwia. W przypadku Slum of Legs na szczęście materiał jest tak dobry, że to na razie nie grozi – nie mogę się doczekać longplaya pań z Brighton.

bandcamp

turf
Violence Creeps 
On My Turf 7″ (VEECEE)

Mocno upraszczając sprawę, dzielę sobie większość obecnych zespołów punkowych pomiędzy dwa obozy – spadkobierców amerykańskiego hc (szybciej, oszczędniej, precyzyjniej) oraz znacznie mniejszą grupę wielbicieli Flippera. Mam to szczęście, że ostatnio namnożyło się trochę tych drugich, i to na poziomie.

Specjalnie nie napisałem o „wysokim” poziomie – w punku spod znaku (nie)świętego Flippera wcale nie chodzi o zawodowstwo. Strona A debiutanckiej siódemki Violence Creeps to dwa prymitywne, nagrzane numery, w których nic nie brzmi tak jak powinno (i dlatego jest tak dobrze). Strona B to plugawy dirge punk z koślawym saksofonem – za wyjątkiem „The Embarrassment” od mieszkających po sąsiedzku (Oakland/San Francisco) degeneratów z Mozart (o których za chwilę), nikt nie nagrywał w 2015 roku tak dobrego punka w marszowych tempach.

Całość jest na bandcampie, naprawdę must-listen.

snob
Snob 
2nd 7″ (self-released)

Teraz tak – powyższe akapity tak naprawdę w ogóle nie dotyczą obecnej sceny z Londynu, to jest oddzielna historia. Good Throb, Frau, Snob. Wspaniała, niepodrabialna, wstrząsająca historia.

Cholera, co to jest za moc. Brak słów, no po prostu brak słów. Już zeszłoroczna siedmiocalówka nieźle – jak to się mawia w gimbazjum – wchodziła na banię, a teraz dziewczyny przeszły same siebie. Gdy wokalistka wypluwa z siebie to przeciągłe toughh guuuy w „Kick the Bin”, drżę skulony w kącie.

Jakby co, zdaję sobie sprawę że nie skleciłem ani jednego rozsądnego zdania o muzyce na tej siódemce. Chciałbym napisać coś mądrego, wytłumaczyć fenomen londyńskiej sceny, opisać skąd bierze się siła tych czterech numerów, ale w obliczu najpotężniejszego punka AD 2015 słowa mnie zawodzą. Słuchasz na własną odpowiedzialność.


Freak Vibe 7″ (Cv)
Nite School 7″ (Saucepan)
Sang Mon Oblidat 7″ (LVEUM)
Patsy 
Tuley Tude High 7″ (Total Punk)
Midnight Snaxxx Don’t Wake Me Up 7″ (Total Punk)
Suburban Homes Conformity in the UK 7″ (Total Punk)
Acousma 2nd 7″ (High Fashion)
Ivy A Cat’s Cause, No Dog’s Problem 7″ (Katorga Works)
Coltranes The Cat of Nine Tails 7″ (SPHC)
mommy s/t 7″ (Toxic State)
The Hunches 
You’ll Never Get Away With My Heart 7″
Rakte Em Transe
 7″ (Nada Nada)
Guwanus Mutant Kommandos GMK 7″ (self-released)
Surveillance Man 7″ (self-released)
Frau Mira 7″ (self-released)

***

AFERA TAŚMOWA

jesień
Złota Jesień
Girl Soccer (Jasień)

W marcu pisałem, że ta taśma może zostać ze mną na lata. Cóż, tego na razie jeszcze nie mogę zweryfikować, wiem za to na pewno, że nie opuściła mnie na krok przez ostatnie 9 miesięcy.

Myślałem o napisaniu tu czegoś w stylu „polski album 2015”, ale najfajniejsze jest to, że wcale nie trzeba Girl Soccer w ten sposób katalogować. Słyszę The Stubs, mówię: ale fajnie Polacy rock’n’rolla grają, szacuneczek. Kaseta Ciszaka w Jasieni – wow, niewiele ostatnio słyszałem tak udanych polskich wydawnictw. W przypadku Złotej Jesieni mogę pominąć to „Polacy” i „polskich” – ten album zwyczajnie broni się także przed moimi faworytami z USA, UK czy Antypodów. Jeśli nie sięgać do prehistorii, jedyne polskie wydawnictwo, o którego „polskości” po prostu zapominam: zeszłoroczna kaseta Norymbergi.

Jeśli ktoś jeszcze jakimś cudem nie słuchał, to proszę.

shift
The Shifters
s/t (Comfort 35)

Podobnie jak w przypadku ZJ od miesięcy nie ma chyba tygodnia, w którym nie wróciłbym do tej kasety. Z czasem stwierdzam, ze chyba najlepszą cechą tego materiału jest perfekcyjny balans – pomiędzy powagą a luzem, politycznym zacięciem a dobrą melodią, bystrą logiką a odrobiną liryzmu. Nie było w tym roku lepszego post punku, nie było też lepszej piosenki niż moje ukochane „Colour Me In”.

bandcamp

mozart
Mozart
The Tick (self-released)

Zespół z Bay Area w Kalifornii, w bliżej niesprecyzowany sposób spowinowacony z Maximum Rock’n’Roll. Prymitywny, wyzywający, pełen ognia i pasji punk. Wokalistka potrafi wydawać z siebie dźwięki, o jakie w życiu nie posądziłbyś istotę ludzką. Listen.

jerk
Mutual Jerk
Demo (PD Singles)

Kiedy pierwszy raz wpadła mi gdzieś w oko nazwa zespołu, zupełnie bezmyślnie wrzuciłem ją do wujka googla’a… Nie polecam!

Mutual Jerk są z Atlanty i – jeśli się nie mylę – przynajmniej jeden z nich pogrywa też w Wymyns Prysyn. Podobnie jak autorzy Head In A Vise grają muzykę trudną do polecenia – dorosły punk w średnich tempach. Brzmi znakomicie, nóżka chodzi, wszystko dokładnie tak jak trzeba… ale ciężko stwierdzić o co konkretnie chodzi. Jerków wyróżnia oryginalne podejście do wokali – wycie ich frontmana odbywa się trochę jakby w tle, poza zespołem. Fałszuje, gubi rytm, stęka, zdziera gardło, a reszta składu cały czas piłuje riff, jakby nie zwracając uwagi na jego ekscesy. Zbadajcie to nagranie z koncertu, myślę że całkiem fajnie to słychać.

Ten zabieg pomaga tworzyć specyficzny klimat tej kasety. Izolacja, bezsilna złość, puste rozczarowanie – Mutual Jerk nie muszą sięgać po hc punkowe środki wyrazu by osiągnąć efekt, do którego dąży większość hardcore’owych ekip. A same piosenki są naprawdę pomysłowe i zwyczajnie dobre… Doskonałe demo.

bandcamp

kalei
Kaleidoscope
Volume One (self-released)

Uch, to będzie jazda. Zaczynając pisać podsumowanie z tyłu głowy cały czas miałem świadomość, że nadejdzie kolej tej kasety. Nie będzie łatwo.

Sprawcą całego tego rabanu jest niejaki Shiva Addanki, znany z Deformity i Ivy. Nieśmiałe artystyczne zapędy nowojorskiej sceny są tutaj niezłym punktem wyjścia, choć zdecydowanie niewystarczającym. Shiva ze swoim nowym projektem odchodzi od precyzyjnego hardcore’u z okolic Toxic State – brzmienie rozłazi się na boki, pojawiają się bliżej niezidentyfikowane szurnięcia, jakieś loopy (?), zaskakujący saksofon, fragmentaryczne melodie i w końcu obłędne riffy zatopione w szumie taśmy. A przy tym wszystkim jakimś cudem udaje się zachować charakterystyczną dla nowojorskiego punku szorstkość.

Najczęstszym porównaniem padającym w internetach jest chyba wielkie Royal Trux, choć dla mnie to wciąż nie pomaga uchwycić sedna brzmienia Kaleidoscope. Tam, gdzie Neil Hagerty po akademicku badał granice możliwości gitary, Shiva płynnie wycofuje się, zmienia temat, montuje kolejny przepyszny motyw. Zwykle śmieszą mnie stawiane w recenzjach pytania pokroju „czy to jest przyszłość punka?” – w tym przypadku jednak aż same się cisną na usta.

Pierwszorzędny materiał, more of that please.

Całości można wysłuchać tutaj. Jakby ktoś wiedział o miejscu, gdzie ostały się jeszcze kasety, bardzo proszę o cynk.

rik
Rik & the Pigs
Demo (Lumpy)

Moja ulubiona rzecz z tegorocznego katalogu Lumpy’ego, a to o czymś świadczy. 5 fenomenalnych kawałków znajdujących się gdzieś pomiędzy bardzo pijanym Iggym z okresu Raw Power a barbarzyńskim garage punkiem z Feral Kid Records. Aż się wierzyć nie chce, że da się grać taką rozpierduchę w Portland.

bandcamp

rubber mate
Rubber Bent Hell Bent For Rubber (Saucepan)

Najlepsze z tegorocznych ciężkich. Armagedon. Nie słuchaj.


American Breakfast s/t (Grabbing Clouds)
Snowfields How To Get A Good Sound From A Dead Ear (Field Hymns)
UV-TV Demo (High Fashion)
Ak’Chamel, The Giver of Illness The Man Who Drank God (Field Hymns)
Video Duct Anti-Human Hate (High Fashion)
Caucasoid Demo (Blow Blood)
Lysol s/t (Perennial Death)
Menthol
 Plastic Garden (Sorry State)
Worse Demo (self-released)
Niégalo Todo Absurdo Escepticismo Superficial (self-released)

girl, your grandpa is your best friend

Mijałem wczoraj na ulicy dwie żywo dyskutujące starsze panie. Jedna z nich zwracała uwagę drugiej, jak ładnie prezentują się już begonie. Koleżanka potakiwała tak energicznie, że nieco przechylił jej się beret. Zaznaczyła, że zazwyczaj odżywają tak dopiero na początku czerwca. Kiedy odchodziłem, ta pierwsza zapewniała z kolei, że pierwsze bezy kwitły w tym roku już na początku kwietnia. W to słuchaczka nie chciała uwierzyć.

Moim licealnym mottem było – za Tomem Waitsem – I don’t wanna grow up. Udawało mi się to całkiem długo, ale teraz chyba powoli się starzeję. Jednym z niepokojących objawów tego nowego stanu rzeczy (dorosłości?) jest ustawiczne uczucie, że czegoś jeszcze nie zrobiłem. Do stolarza trzeba pójść z krzesłem, żarówkę wymienić (mam taką czy trzeba kupić?), papier toaletowy się kończy, siostra zawraca mi dupę jakimiś elektrośmieciami, najwyższy czas zabrać się za ten materiał do pracy, od miesiąca nie pisałem nic na Shepherd Story. A, cholera, z tym samochodem trzeba wreszcie zrobić porządek. Doszło już nawet do tego, że (o zgrozo!) mam wyrzuty sumienia, kiedy zbijam bąki. Rok temu tego typu sytuacja byłaby zupełnie nie do pomyślenia.

Kolejnym symptomem coraz większego zdziadzienia jest ekscytowanie się pogodą. Okej, nie doszło jeszcze do tego, że deliberuje z kolegami o rozkwicie begonii, ale widząc się z kimś nie omieszkam zazwyczaj skomentować dzisiejszej/wczorajszej pogody. I to nie dlatego, że to idealny temat na niezobowiązujący small talk – mnie to po prostu interesuje. To pierwszy rok w życiu, kiedy szczerze zależało mi na tym, żeby przyszła wreszcie wiosna. To pierwszy rok w życiu, kiedy cieszę się z każdego słonecznego dnia. To pierwszy rok w życiu, kiedy zastanawiam się, co wziąć ze sobą na wypadek deszczu.

Czy przychodzi wam do głowy bardziej babcina cecha?


dickdiverDick Diver Melbourne, Florida LP

No i w dodatku ta płyta. Czarno-białe zdjęcie zespołu na okładce. Bogato zaaranżowany, melodyjny indie pop. Trąbka, saksofon, klawisze.

Zespół poznałem przy okazji wydania ich poprzedniego albumu, Calendar Days. Podobał mi się, ale jakoś nigdy się z nim nie zżyłem. Aż po tę wiosnę Dick Diver był dla mnie po prostu jeszcze jednym projektem, w którym udziela się Al Montfort (m.in. Lower Plenty, Total Control, East Link) – najbardziej popowym, i chyba najmniej interesującym. Kiedy na początku marca sumptem Chapter wychodziło Melbourne, Florida, byłem raczej sceptycznie nastawiony.

Teoretycznie ten album nie ma prawa mi się podobać. Nie moja para kaloszy. Posłuchajcie trąbki pod koniec „Year In Pictures” – równie dobrze mogłaby znaleźć się na albumie Bright Eyes. Gdybym potrzebował harmonii wokalnych pan-pani, słuchałbym Go-Betweens.

A jednak – Melbourne, Florida stało się dla mnie najważniejszą płytą tej wiosny. Jest w muzyce Dick Diver coś wyjątkowego – przyrodzona nastrojowość, spokój, normalność. Nic a nic nie wadzą mi te wysmakowane aranżacje. Album płynie niepostrzeżenie, nie wyczuwam ani jednej fałszywej nuty. Jangle popowe zagrywki na gitarze, tęskne dęciaki, a nawet zaskakujący syntezator w „Competition” – wszystko ślicznie komponuje się w zwartą całość. Słuchając Melbourne, Florida zawsze łapię przyjemny nastrój, równowagę, rodzaj wyciszonego skupienia. A przy przepięknym „Boomer Class” rozpadam się na drobne kawałeczki.

Edwards i McKay piszą znakomite melodie, ale nie zachłystują się nimi. To pułapka, w którą wpada duża część songwriterów – gdy uda się wymyślić fajny motyw (czy – jak napisałyby porcysiaki – hook), wyciskają go jak cytrynę, ile się tylko da. Dick Diver gra swoją muzykę z cudowną naturalnością – wierzą w siłę swoich melodii, ale porzucają je bez żalu, zanim zdążą spowszednieć, zmatowieć.

A, no i jest jeszcze jeden powód, dla którego podoba mi się ten album – starzeję się. Nie ma co ukrywać.

bandcamp


marietta

Marietta Basement Dreams Are The Bedroom Cream LP

Guillaume Marietta to lider mojego ukochanego Feeling of Love (znasz? jeśli nie, marsz odrobić zaległości), a powyższa okładka zdobi (?) jego wydany dla Born Bad Records debiutancki solowy album. FoL gra chropowaty gitarowy psych, często podbijany synthami. W swoim solowym projekcie Marietta często odkłada co prawda na bok gitarę elektryczną, ale odnoszę wrażenie, że wcale nie chce rezygnować z psychu. Posługując się akustykiem, klawiszami, syntezatorem i różnorakimi nierozpoznawalnymi dla mnie przeszkadzajkami, Francuz kreuje na tej płycie swój własny przedziwny wszechświat.

„Kreuje (..) własny przedziwny wszechświat”? Serio?

Dobra, chyba dosyć widoczne jest już, że nie dam rady sklecić jednego rozsądnego zdania o muzyce na tym albumie. Przerasta mnie to. Początkowo moim planem było jak najdłuższe ukrywanie tego faktu, ale jak już zacząłem pisać o przedziwnym wszechświecie… Szczerze mówiąc, nie potrafię nawet nazwać tego gatunku – psych pop? autorska wersja neo psychodelii?

Nie umiem o muzyce, więc napiszę po prostu za co lubię Basement Dreams Are The Bedroom Cream:

1) za to, że jest jak okładka – trochę zabawny, trochę niepokojący i bardzo kolorowy.

2) za świeżość, różnorodność, nieprzewidywalność.

3) za to, że jest idealnym soundtrackiem na słoneczne majowe przedpołudnie.

4) za „Death To The Music”, czyli moją ulubioną piosenkę tej wiosny.

5) za niesztampową melancholię („Father”, „Basement Dreams”).

6) za absolutnie cudowny cover Beat Happening na zamknięcie.

Całość została ponoć zarejestrowana na czterościeżkowym magnetofonie, produkcji podjął się Olivier Demeaux z Cheveu. Posłuchajcie sobie i oceńcie sami, ja od kilku tygodni nie mogę się od tego albumu oderwać. Vive la France!

bandcamp

Złota Jesień

Jestem leniem. Wie o tym sporo moich znajomych, wie mama i tata. Wiem o tym ja, teraz wiesz i ty.

Nie jestem natomiast pewien, czy wie o tym mój szef, i przy tym może pozostańmy.

Moje lenistwo przejawia się głównie w niechęci do ruszania się z domu  Och, jak ja lubię tu siedzieć! Nie potrafię zrozumieć ludzi, którzy nudzą się podczas weekendów czy w dni wolne od pracy. Ja mógłbym chyba nie opuszczać chałupy przez tydzień. Tyle tu jest rzeczy do roboty – obejrzeć mecz, odświeżyć sobie jedną czy drugą płytę, poszukać w Internecie muzycznych nowości, złapać się za jakąś książkę albo obejrzeć jeden z dziesiątek zalegających na dysku filmów. Jak jeszcze wkręcę się w jakiś serial, nie ma mnie dla świata.

soprano

Jakiś przykład? 13 marca, piątkowe popołudnie. Plan na wieczór: 1) kończę robotę o 20, 2) jadę na chwilę do domu zostawić rzeczy, 3) po czym wsiadam w autobus 4) i jazda do Przychodni na koncerty. 5) Wypiję piwko, 6) pogadam z ziomeczkami, 7) trochę posłucham jakichś polskich hc punków, 8) będzie fajnie.

Początkowo wszystko szło jak z płatka, niestety przy realizacji drugiego punktu nieopatrznie usiadłem przed komputerem… I cały misterny plan poszedł you-know-where. Koleżka, z którym wstępnie umawiałem się na miejscu, nawet nie próbował do mnie dzwonić – zbyt dobrze mnie już zna.

Warto przy tym zaznaczyć, że ja naprawdę lubię łazić na koncerty. Tydzień później (trochę pod wpływem wyrzutów sumienia) dałem się temu samemu koledze wyciągnąć do Dwa Osiem na koncercik francuskiego Weird Omen. Na bandcampie przesłuchałem sobie ich longplay’a – taka tam garażóweczka plus saksofon, może być, ale raczej do tego nie wrócę. A na koncercie ogień. Wzmacniacze podkręcone do oporu, cała sala tańczy, skacze, wariuje, a chłopaki na scenie tłuką cover „Psycho” The Sonics. I jak tu się nie bawić?

Jeżeli już – wbrew swojej naturze domownika – wybiorę się czasami na jakiś koncert, zazwyczaj idę do Chmur. Kapitalne miejsce. W 2014 roku zaliczyłem tam m. in. świetne koncerty Condominium, Sonny & the Sunsets, Vaadat Charigim i Rakty.


coverZłota Jesień Girl Nothing CS

Z informacji prasowych wynika, że w Złotej Jesieni gra obecnie czterech młodych, dynamicznych mężczyzn. Nigdy nie poznałem żadnego z nich osobiście, ale ich buziek trudno nie kojarzyć, jeśli było się ze dwa razy w Chmurach. Miłosz Cirocki, który w ZJ pełni obowiązki wokalisty i obsługuje jedną z gitar, gra tam (głównie improwizacje w różnych konfiguracjach) średnio ze trzy razy w tygodniu. Bębniarz imieniem Mikołaj chyba tam mieszka.

Skład uzupełniają Emil (bas) i Kuba (gitara). Ten pierwszy jest względnie znany w „niezalowym” światku za sprawą elektronicznego projektu Palcolor. Współtworzy też micro-label Jasień, w którym wydał m.in. omawianą właśnie kasetę.

Każdy, kto zagląda czasem na profil Shepherd Story na Facebooku, wie już na pewno, że od dawna byłem nakręcony na debiutancki album tego zespołu. Ponad rok temu usłyszałem ich pierwszy singiel, „Młynów” – do dzisiaj nie mogę wyjść z wrażenia. Uwielbiam ten kawałek. Posłuchajcie tej miażdżącej, nieco rozmazanej linii gitary, która wchodzi na początku siódmej minuty utworu. Boy, does it sound good!

Tego typu momenty oraz tag „dream noise” nasunęły mi skojarzenia z graniem, którego w Polsce nie wykonuje absolutnie nikt. Graniem spod znaku Gravitar czy spokojniejszych numerów Skullflower – nieostry, ale arcypotężny gitarowy noise rock. Dwie czy trzy gitary, ciągnące się w nieskończoność rozżarzone riffy, milion decybeli.

Odsłuchując „Młynów” teraz, po zapoznaniu się z długograjem, widzę już, że nieco nadinterpretowałem ten utwór. W Girl Nothing przester jest mniej rozlazły, brzmienie trochę chłodniejsze, bardziej precyzyjne. Za robienie hałasu odpowiedzialne są w mniejszym stopniu gitary, w większym – szaleńcze tempa na perkusji. Noise rock Złotej Jesieni (którego na albumie jest w  zasadzie raczej niewiele) więcej niż od braci Gibbons czerpie z dorobku AmRep. Napisałbym, że jest to dla mnie spore rozczarowanie, gdyby nie jeden drobny szczegół – Girl Nothing jest absolutnie fantastyczne.

Album zaczyna się od razu od soczystego strzału prosto w pysk. Na stronie A kasety dzieje się bardzo dużo, momentami ciężko się w tym połapać. Mocarne gitarowe partie, urywki jakiejś rozmowy, kompletny odjazd w „Milkleg/Blossoming”, fragmentaryczne melodie, riff brzmiący jakby był nagrywany pod wodą… Dobrym przykładem na pomysłowość zespołu jest znakomity „I Am Mary Poole”, do którego został nakręcony nawet teledysk. Neurotyczny, cudownie pośpieszny kawałek najpierw w każdej sekundzie przybiera na sile, by w pewnym momencie – zamiast eksplodować – niespodziewanie zmienić się w swego rodzaju złotojesienną balladę… Gitarka wygrywająca tęskne akordy, ładna melodyjka i rozmarzony Miłosz. Ach, och, uch! Po kilkunastu sekundach tempo znowu rośnie, znów odnosi się wrażenie, że patrz patrz zara jebnie, po czym utwór urywa się nagle, jakby o pół tonu za wcześnie. Bo niby czemu by nie?

złotaOd zamykającego stronę A „Kittens” wszystko powoli cichnie. Przypomina o sobie etykietka „dream” – bębniarz ma chwilę wytchnienia, muzyka nurza się w echach, szumach i pogłosach, wokalne partie często sprowadzają się do nucenia na granicy słyszalności. W najdłuższym na albumie „Xanax OD Grindcore Lover” obowiązki wokalne przejmują nawet gościnnie dziewczyny – Wikipedia podaje, że nazywają się Ada i Kasia.

Girl Nothing kończy się jeszcze jednym mocnym akcentem – potężne, zapadające w pamięć „White Void 1993” w wyrazie kojarzy mi się trochę z amerykańską sceną emo z początku lat 90. Indian Summer, anybody?


Wiem, że trochę nieracjonalnie jest nakręcać się po jednym singlu, ale i tak miałem wobec debiutu Miłosza i spółki naprawdę spore oczekiwania. I choć dostałem nie do końca to, czego się spodziewałem, zupełnie nie żałuję – nie zdziwię się, jeżeli ten album zostanie ze mną na długie lata.

Jestem szczęśliwym posiadaczem wyprzedanej już kasety (było zaledwie 50 sztuk), ale zapowiedziano już wstępnie wydanie tego materiału też na CD. Posłuchajcie sobie na razie całości na bandcampie i wypatrujcie wieści z frontu.