girl, your grandpa is your best friend

Mijałem wczoraj na ulicy dwie żywo dyskutujące starsze panie. Jedna z nich zwracała uwagę drugiej, jak ładnie prezentują się już begonie. Koleżanka potakiwała tak energicznie, że nieco przechylił jej się beret. Zaznaczyła, że zazwyczaj odżywają tak dopiero na początku czerwca. Kiedy odchodziłem, ta pierwsza zapewniała z kolei, że pierwsze bezy kwitły w tym roku już na początku kwietnia. W to słuchaczka nie chciała uwierzyć.

Moim licealnym mottem było – za Tomem Waitsem – I don’t wanna grow up. Udawało mi się to całkiem długo, ale teraz chyba powoli się starzeję. Jednym z niepokojących objawów tego nowego stanu rzeczy (dorosłości?) jest ustawiczne uczucie, że czegoś jeszcze nie zrobiłem. Do stolarza trzeba pójść z krzesłem, żarówkę wymienić (mam taką czy trzeba kupić?), papier toaletowy się kończy, siostra zawraca mi dupę jakimiś elektrośmieciami, najwyższy czas zabrać się za ten materiał do pracy, od miesiąca nie pisałem nic na Shepherd Story. A, cholera, z tym samochodem trzeba wreszcie zrobić porządek. Doszło już nawet do tego, że (o zgrozo!) mam wyrzuty sumienia, kiedy zbijam bąki. Rok temu tego typu sytuacja byłaby zupełnie nie do pomyślenia.

Kolejnym symptomem coraz większego zdziadzienia jest ekscytowanie się pogodą. Okej, nie doszło jeszcze do tego, że deliberuje z kolegami o rozkwicie begonii, ale widząc się z kimś nie omieszkam zazwyczaj skomentować dzisiejszej/wczorajszej pogody. I to nie dlatego, że to idealny temat na niezobowiązujący small talk – mnie to po prostu interesuje. To pierwszy rok w życiu, kiedy szczerze zależało mi na tym, żeby przyszła wreszcie wiosna. To pierwszy rok w życiu, kiedy cieszę się z każdego słonecznego dnia. To pierwszy rok w życiu, kiedy zastanawiam się, co wziąć ze sobą na wypadek deszczu.

Czy przychodzi wam do głowy bardziej babcina cecha?


dickdiverDick Diver Melbourne, Florida LP

No i w dodatku ta płyta. Czarno-białe zdjęcie zespołu na okładce. Bogato zaaranżowany, melodyjny indie pop. Trąbka, saksofon, klawisze.

Zespół poznałem przy okazji wydania ich poprzedniego albumu, Calendar Days. Podobał mi się, ale jakoś nigdy się z nim nie zżyłem. Aż po tę wiosnę Dick Diver był dla mnie po prostu jeszcze jednym projektem, w którym udziela się Al Montfort (m.in. Lower Plenty, Total Control, East Link) – najbardziej popowym, i chyba najmniej interesującym. Kiedy na początku marca sumptem Chapter wychodziło Melbourne, Florida, byłem raczej sceptycznie nastawiony.

Teoretycznie ten album nie ma prawa mi się podobać. Nie moja para kaloszy. Posłuchajcie trąbki pod koniec „Year In Pictures” – równie dobrze mogłaby znaleźć się na albumie Bright Eyes. Gdybym potrzebował harmonii wokalnych pan-pani, słuchałbym Go-Betweens.

A jednak – Melbourne, Florida stało się dla mnie najważniejszą płytą tej wiosny. Jest w muzyce Dick Diver coś wyjątkowego – przyrodzona nastrojowość, spokój, normalność. Nic a nic nie wadzą mi te wysmakowane aranżacje. Album płynie niepostrzeżenie, nie wyczuwam ani jednej fałszywej nuty. Jangle popowe zagrywki na gitarze, tęskne dęciaki, a nawet zaskakujący syntezator w „Competition” – wszystko ślicznie komponuje się w zwartą całość. Słuchając Melbourne, Florida zawsze łapię przyjemny nastrój, równowagę, rodzaj wyciszonego skupienia. A przy przepięknym „Boomer Class” rozpadam się na drobne kawałeczki.

Edwards i McKay piszą znakomite melodie, ale nie zachłystują się nimi. To pułapka, w którą wpada duża część songwriterów – gdy uda się wymyślić fajny motyw (czy – jak napisałyby porcysiaki – hook), wyciskają go jak cytrynę, ile się tylko da. Dick Diver gra swoją muzykę z cudowną naturalnością – wierzą w siłę swoich melodii, ale porzucają je bez żalu, zanim zdążą spowszednieć, zmatowieć.

A, no i jest jeszcze jeden powód, dla którego podoba mi się ten album – starzeję się. Nie ma co ukrywać.

bandcamp


marietta

Marietta Basement Dreams Are The Bedroom Cream LP

Guillaume Marietta to lider mojego ukochanego Feeling of Love (znasz? jeśli nie, marsz odrobić zaległości), a powyższa okładka zdobi (?) jego wydany dla Born Bad Records debiutancki solowy album. FoL gra chropowaty gitarowy psych, często podbijany synthami. W swoim solowym projekcie Marietta często odkłada co prawda na bok gitarę elektryczną, ale odnoszę wrażenie, że wcale nie chce rezygnować z psychu. Posługując się akustykiem, klawiszami, syntezatorem i różnorakimi nierozpoznawalnymi dla mnie przeszkadzajkami, Francuz kreuje na tej płycie swój własny przedziwny wszechświat.

„Kreuje (..) własny przedziwny wszechświat”? Serio?

Dobra, chyba dosyć widoczne jest już, że nie dam rady sklecić jednego rozsądnego zdania o muzyce na tym albumie. Przerasta mnie to. Początkowo moim planem było jak najdłuższe ukrywanie tego faktu, ale jak już zacząłem pisać o przedziwnym wszechświecie… Szczerze mówiąc, nie potrafię nawet nazwać tego gatunku – psych pop? autorska wersja neo psychodelii?

Nie umiem o muzyce, więc napiszę po prostu za co lubię Basement Dreams Are The Bedroom Cream:

1) za to, że jest jak okładka – trochę zabawny, trochę niepokojący i bardzo kolorowy.

2) za świeżość, różnorodność, nieprzewidywalność.

3) za to, że jest idealnym soundtrackiem na słoneczne majowe przedpołudnie.

4) za „Death To The Music”, czyli moją ulubioną piosenkę tej wiosny.

5) za niesztampową melancholię („Father”, „Basement Dreams”).

6) za absolutnie cudowny cover Beat Happening na zamknięcie.

Całość została ponoć zarejestrowana na czterościeżkowym magnetofonie, produkcji podjął się Olivier Demeaux z Cheveu. Posłuchajcie sobie i oceńcie sami, ja od kilku tygodni nie mogę się od tego albumu oderwać. Vive la France!

bandcamp

Reklama