i’m not even that drunk

Witam po przerwie. Mamy marzec, to chyba czas powoli skrobnąć jakieś drobne podsumowanko roku ubiegłego. Slow and steady wins the race!
2016

Przy okazji pisania zeszłorocznego podsumowania godzinami zastanawiałem się nad ostateczną wersją list, skracałem je, rozszerzałem, rwałem włosy z głowy. Oczywiście skończyło się tak, że zachwalany wówczas longplay Exhaustion zbiera od roku kurz, a ja wciąż regularnie wracam do wyrzuconego z list w ostatniej chwili Dust Soma Coma. Musicie wybaczyć świeżakowi, pierwsze podsumowanie roczne na blogu, zaszumiało trochę w łepetynie. W tym roku będzie trochę skromniej, rozsądniej.

Dodatkowym powodem, dla którego nie porywam się tym razem na kompleksowe listy, jest fakt że zwyczajnie nie mam tyle materiału. W 2016 nie miałem głowy i czasu do mozolnego wyszukiwania punkowych demówek, przebijania się przez stosy niszowych wydawnictw w celu odkrycia pojedynczej perełki. Życie.

Oto wydana w 2016 roku muzyka, o której chciało mi się pisać w marcu 2017.

***

anxiety.jpg

Anxiety s/t 12″ (La Vida Es Un Mus)

Anxiety uświadomiło mi, że brakuje mi w słowniku pewnego określenia. Czego doświadczam, gdy słucham tego albumu? Ścisk w żołądku, trwające ułamek sekundy dreszcze, roznosząca od środka energia, przez moment jakby brak oddechu. To przecież nie jest euforia – euforia to słowo dobre, pozytywne, radosne. A gdy wokalista deklamuje pierwsze wersy intra do „Dark And Wet”, obok podniecenia jest też coś jak irracjonalny lęk – prymitywna, intensywna, na wskroś neurotyczna emocja, zupełnie nieopisywalna.

Wikipedia twierdzi, że długotrwała euforia jest przeważnie oznaką choroby psychicznej. Więc może to jednak euforia.

O klasie albumu może świadczyć fakt, że nakładając igłę wcale nie myślę o „The Worst” – najlepszym punkowym kawałku tego roku – ale cieszę się na każdy kolejny dźwięk zniekształconej przez distortion gitary, każdy kolejny breakdown, każdą wykrzyczaną frazę. Bardzo nieliczne punkowe albumy mają taką płynność, tu naprawdę nie ma słabych punktów. 20 minut totalnego szaleństwa, bez ustanku. Mój ulubiony moment jest już na stronie B, kiedy z tonącego w szumie „Delayed” swój paskudny łeb wychyla „Rusted Shut” – yes i’m drunk, yes i’m drunk, YES I’M DRUNK!

Anxiety są niewątpliwie punkowymi erudytami. Słychać tu pionierów z Crass, moc katalońskiego hardcore’u, kreatywne bębnienie jak w Crazy Spirit czy Dawn of Humans. Słychać fascynację klimatem spod znaku Rudimentary Peni, słychać starą dobrą punkową mizantropię. Do tego frapujący czarno-biało artwork, niepokojące teksty oraz sama nazwa zespołu – najwspanialszy w muzyce (i sztuce w ogóle) jest ten krótki moment, nagła iskra, kiedy nagle wszystko znajduje się idealnie na swoim miejscu. Czy to przez przypadek, czy przez błysk geniuszu.

Hc punk przeżywa renesans pełną gębą, a to może być szczytowe osiągnięcie całej fali. Poważnie, ten album jest tak dobry. Wyobrażam sobie, że za 10-15 lat będzie mówiło się o nim w pewnych kręgach jako o kluczowym wydawnictwie muzyki gitarowej lat dziesiątych.

bandcamp

krano

Krano Requiescat In Plavem 12″ (Maple Death)

Marco Spigariol vel Krano grał kiedyś w przyjemnego folk rocka w Vermillion Sands, potem słuch o nim zaginął. Dopiero w ubiegłym roku wypłynął jego solowy materiał, nagrany w 2012 roku na 8-ścieżkowym Tascamie Requiescat In Plavem. Wiąże się z tym wszystkim jakaś bardziej skomplikowana historia, ale nie wnikałem już w szczegóły. Skupmy się na muzyce.

R.I.P. sprawdza się zarówno w klimacie wieczornym, w upalne letnie popołudnie, jak i dzisiaj, przy pierwszym tchnieniu wiosny. Może służyć jako niewymagająca uwagi muzyka tła, ale też intryguje coraz bardziej z każdym kolejnym odsłuchem. Prostota melodii kojarzyć się może z Neilem Youngiem, co dziwniejsze pomysły nie lądują wcale daleko od Skipa Spence’a, a przepiękne „Va Pian” przypomina mi trochę to, co robi obecnie Steve Gunn. Chwiejny folk miesza się tu z psychodelicznym country, pogodne pogwizdywanie ze spirytualnym zaśpiewem. Spigariol śpiewa w swoim rodzimym dialekcie z północno-wschodnich Włoch, z regionu zwanego Veneto. Wzgórza, kręte rzeczki, zapomniane przez świat wioski – działa na wyobraźnię, nie?

bandcamp

hunches

The Hunches s/t 12″ (Almost Ready)

Wiecie, że Hunches nie mają nawet swojej strony na Wikipedii? Może to nic wielkiego, ale jednak trochę szok. Jeden z najlepszych/najważniejszych zespołów gitarowych poprzedniej dekady nie dorobił się jeszcze notki, podczas gdy strona Jon Spencer Blues Explosion ciągnie się kilometrami.

Odkrycia tego dokonałem starając się dowiedzieć, ile to latek na karku mogli mieć w 2001 roku Hart, Chris, Ben i Sara – ciekawy jestem czy stuknął im już wtedy drugi krzyżyk. Niestety nie znalazłem w sieci dokładnych dat.

Wydany w zeszłym roku przez Almost Ready album kultowej kapeli z Portland został w całości zarejestrowany właśnie w 2001 roku, i miał być ich debiutem. Historia zrezygnowania z wydania tej sesji jest bardzo ciekawa. Cała czwórka była podekscytowana piosenkami, rozsyłała je już po wytwórniach, ale dostała tzw. zjebkę od Adama Stonehouse’a, według którego materiał był zbyt wygładzony i dopieszczony. I pewnie rzeczywiście tak jest – wydany rok później sumptem In The Red Yes. No. Shut It. brzmi zupełnie inaczej. Wszystkie możliwe pokrętła we wzmacniaczach podkręcone do maksimum, przesteru w gitarach nie powstydziłby się Neil Hagerty z Royal Trux. W porównaniu do szaleństwa pierwszego albumu Hunches ten zbiór piosenek rzeczywiście wypada dosyć potulnie.

Ale Hunches to Hunches. Nawet w formacie prostego – może trochę odtwórczego – garażowego rock’n’rolla są absolutnie zachwycający, wyjątkowi. Od głupawych piosnek pokroju „The Blind Man Boogie” po prawie-balladową „Pamelę” w graniu Harta i spółki da się wyczuć tę niepodrabialną naturalność, intuicję. Ten album to nie tylko arcyciekawy wgląd w „making-of” jednego z moich ulubionych zespołów, ale zwyczajnie bardzo dobry, żywiołowy kawał muzyki, przy którym świetnie się bawię. A znane już wcześniej z kompilacji i zeszłorocznej siódemki „You’ll Never Get Away With My Heart” oraz doskonałe „You’d Better Think Twice” to moja ścisła czołówka piosenek Hunches ever.

Swoją drogą warto przy okazji wspomnieć, że 2016 był bardzo udany dla fanów Hunches nie tylko przez wzgląd na to wydawnictwo. Skład został reaktywowany na kilka koncertów w lecie, tutaj można obejrzeć występ na 25-lecie In The Red. Chris wciąż daje radę! Gitarzysta wydał też pod szyldem Lavender Flu na początku roku dwupłytowy album, który byłby na tej liście, gdyby nie był taki cholernie długi. Z kolei Hart wespół z Robem Endomem z Eat Skull wydali sumptem ITR longplaya jako Sleeping Beauties – i ta płyta też ma swoje momenty, ze znakomitym „Potter’s Daughter” na czele.

bandcamp

angel.jpg

Angel 2017 12″ (Faro)

Wspominany już Adam Stonehouse, stary znajomy z Hospitals, wraca do świata żywych z debiutanckim albumem projektu Angel. Z miejsca uspokajam – od 2001 roku Stonehouse nie zmienił swojego podejścia do wygładzonego, klarownego brzmienia. Podobnie jak jego arcydzieło Hairdryer Peace, 2017 jest jazgotliwe, szorstkie i niekomfortowe, momentami wręcz trudne do wytrzymania. Wszystkie słupki na czerwono, głośniki się dymią. Wielu więcej podobieństw z wcześniejszymi dokonaniami kalifornijczyka jednak już raczej nie uświadczycie. Noise punk został zastąpiony najdziwniejszym przemieszaniem różnorakich stylów i gatunków, jaki słyszałem w tym roku. Oldschoolowe synthy, zapętlone wokalizy, tempo zmienne jak w najbardziej awangardowych odjazdach Steaming Coils, pojedyncze acid-rockowe riffy. Atmosfera tak gęsta, że można ją kroić nożem. Gdzieś przeczytałem znakomitą opinię, że „Planets Bend” brzmi jak vaporwave grany przez kogoś, kto o vaporwave’ie słyszał tylko z opowieści.

Szczerze mówiąc, gdyby nie nazwisko Stonehouse’a, pewnie wyłączyłbym to w połowie pierwszego odsłuchu. But this shit grows on you, man. Od rozmazanego „Wild In the Streets” przez najlepsze na albumie „Dye Hair (Never Feel Real)” po otumaniający riffage „Tuff Stuff” i frenetyczny „Exodus” – 2017 odurza i paraliżuje, zostawiając w głowie kompletny mętlik oraz zapętlony zaśpiew z „Cycles of Circular Motion”, którego nie da się potem z rzeczonej głowy wyrzucić. Jest coś magnetyzującego w tych pozornie niepasujących do siebie elementach, ekscentrycznym brzmieniu, surrealistycznym klimacie. Przy tym wszystkim album ma doskonały pływ, pozwalający na kompletne, bezmyślne zatopienie się w dźwięku – to zawsze była mocna strona Stonehouse’a.

bandcamp

vc

Violence Creeps Soul Narc 12″ (Digital Regress)

Wobec ciszy ze strony Mystic Inane mam nowy ulubiony zepsół punkowy. VC wypuścili wcześniej kilka kaset i siódemek, jak również rewelacyjną EPkę sumptem Total Punk, Soul Narc jest zaś ich pierwszym długograjem. Amber i spółka zachowali swój charakterystyczny styl  – chropowaty, niechlujny punk w średnich tempach ze schowanym basem i rozpoznawalnym brzmieniem gitary – poszerzając zarazem horyzonty, odklejając się gdzieniegdzie od klasycznych punkowych środków. „Sewer Baby” to hipnotyczny death rock, tu i ówdzie przebijają się dęciaki czy harmonijka, „Stagflation” wprowadza mocno psychodeliczny element. W swoich najmocniejszych momentach Violence Creeps brzmią przepotężnie. „Mental Vietnam” to ponury punkowy hymn przywodzący na myśl samego Flippera, zamykający „I Hate Strangers” to bezczelny strzał w duchu Good Throb czy Frau.

Punkowa scena w Bay Area wydaje się rozkwitać pomimo (a może właśnie w wyniku?) szybujących w górę cen mieszkań i stałego zalewu yuppies od Google’a i spółki. Soul Narc jest na to kolejnym – mocnym – dowodem.

bandcamp

wynn

Mark Wynn Singles – But They’re Not Really Singles, I Just Send Them To The Screen And Said They Were Singles – Singles 12″ (Harbinger Sound)

Nie jestem specjalistą od Brytoli. Co poniektórzy mają super akcent, ale od ich mamrotania chyba bardziej bawi mnie australijskie seplenienie. Nie znam się na piłce nożnej, oglądałem tylko ze dwa Bondy, w Londynie byłem raz, jako dzieciak. Uwielbiam parę albumów The Fall, ale bynajmniej nie znam na wylot ich twórczości. Z całą pewnością nie ogarniam setek różnych smaczków i odniesień, którymi szafuje w swoich tekstach Smith.  Jest to wszystko o tyle zabawne, że na codzień pracuję w brytyjskiej szkole – współpracownicy popatrują na mnie z ukosa, gdy z rozpędu powiem na gałeczkę soccer.

Z jakiegoś powodu Wynn mi jednak podpasował, choć przecież jego muzyka jest na wskroś brytolska. Rzępolenie na gitarze (często akustycznej), post punkowa rytmika, zakręcona pseudo-poezja wygłaszana z silnym akcentem prosto z Yorkshire i wyrazista, ekscentryczna osobowość. Przychodzi na myśl John Cooper Clarke, Patrik Fitzgerald czy wreszcie wspomniany MES. A ze świeższych odniesień rzecz jasna Sleaford Mods, z którymi Wynn dzieli wytwórnię i czasem grywa.

„I’m not even that drunk!” – tym okrzykiem zaczyna się polecany album. 18 krótkich kawałków, same przeboje, od przezabawnego „Rip Off The Fall”, przez śliczną niemal-balladę „The Girl Who Looked Like Bobby Gillespie” po bardziej niepokojące „No Fun (Not That One)”. Wynn brzmi jakby cały czas prowadził jednoosobową konwersację, akompaniując sobie głównie klaszcząc w ręce oraz grając prościutkie akordy na gitarze. Od czasu do czasu („Houses On The Green Grass”) słychać przebitki z przeszłości – swego czasu Wynn grywał bluesowe klasyki w podrzędnej kapeli Hijack Oscar, a technikę fingerpickingu ma ponoć w małym – nomen omen – palcu. Całość jest po prostu uzależniająca. Kto nie zna, niech sprawdzi koniecznie.

bandcamp

neutral

Neutral s/t 12″ (Omlott)

Na koniec jeszcze duet Neutral ze swoim drugim albumem. Szwedzi znowu łączą noise, rock, post punk, field recording i jeszcze parę innych światów w spójną układankę. Znakomite Grå Våg Gamlestaden z 2014 roku było bardziej hałaśliwe, ale też paradoksalnie dużo bardziej przystępne; nowy album jest chłodniejszy, niepokojący, bardziej poszarpany. Szumy i trzaski taśmy, kostropate synthy, suche, jakby niezainteresowane wokalizy. Sofie Herner nie musi podnosić głosu, by przyprawić o gęsią skórkę. Z drugiej strony, gdy już Neutral zbudują riff – jak na przykład w transowym „Utsökt jävla tråkma” – nie ma czego zbierać. Niech się schowa Skullflower, bo robi się naprawdę głośno.

Najlepszym momentem albumu jest wciskająca w fotel „Samma” – tak cicha, że człowiek nieustannie wyczekuje eksplozji. Posłuchajcie, choć najlepiej brzmi w kontekście całej płyty. Zwiewne, postrzępione piękno „Sammy” dobrze reprezentuje całość – Szwedzi nie zamierzają niczego ułatwiać, ale po oswojeniu się z ich dźwiękiem i przy odrobinie wysiłku spośród krawędzi i krzywizn wyłania się prawdziwie zjawiskowy album.

Reklama